niedziela, 13 października 2024

Ikony od dawna mnie zachwycają.

Przed kilku laty udało się nam z Mężem odwiedzić wiele cerkwi, szczególnie na Podkarpaciu.
Zachwycają mnie drewniane świątynie, a zachowane ikonostasy sprawiają, że człowiek zatrzymuje się na długo wpatrując w te dzieła sztuki będące wyrazem głębokiej wiary i czci.
Mam w domu trzy ikony z certyfikatami, które dostałam w prezentach. Mam też ikonę św. Katarzyny Aleksandryjskiej napisaną przez uczestniczkę Warsztatów Terapii Zajęciowej w czasach, gdy jako społeczność gimnazjalna organizowaliśmy wspólne cudowne spotkania i zabawy dla młodzieży z różnymi niepełnosprawnościami. Doskonale pamiętam tę niezwykłą atmosferę spotkań, a wszelkie pamiątki, jakie wówczas otrzymałam zajmują do dziś szczególne miejsce w moim domu.
Fascynacja ikonami sprawiła, ze namalowałam farbami akrylowymi kilka obrazów w stylu ikony, były to wizerunki św. Józefa, św. Barbary i św. Marka.
Niedawno udało mi się zrealizować moje wieloletnie marzenie o napisaniu ikony metodą tradycyjną. 
Stało się to dzięki jednej ze wspaniałych inicjatyw Gminnej Biblioteki Publicznej w Oleśnie.
Dzięki współpracy Biblioteki ze Stowarzyszeniem Miłośników Ikon " Piękno ikony" z Tarnowa zostały zorganizowane warsztaty pisania ikon, w których wzięło udział 21 osób. 

Czasu było niewiele bo tylko dwa spotkania, ale przy profesjonalnej pomocy  Członków Stowarzyszenia napisaliśmy własne ikony Pantokratora, Chrystusa, Pana Wszechświata.
Emocji było wiele, a ikony obecnie są wystawione w Bibliotece.
Kiedyś zamieszkają w naszych domach, bo jak nas poinformowała jedna z Pań ze Stowarzyszenia, pierwsza napisana ikona powinna zawisnąć w domu twórcy ikony.
Cieszę się moją pierwszą prawdziwą ikoną...

Jeśli kiedyś znów będą podobne warsztaty, z wielką przyjemnością wezmę w nich udział.
To było niezwykłe doświadczenie.
Nasza piękna jesień chwilowo rzuciła chłodem i deszczem, oby się w porę opamiętała, bo czasu ma niewiele.
Skoro dziś nie dało się jej podziwiać w odpowiednim oświetleniu, będę się posiłkować fotografiami, a sama maluję kolejną zalipiańską chatkę w jesiennej odsłonie, bo takie zamówienie otrzymałam.
Atmosfera malarska udzieliła się również naszemu dziewięciolatkowi, Konradkowi, który dopomniał się o prawdziwe podobrazie malarskie i moje farby akrylowe, a potem namalował własne widzenie jesieni. Oto jego obraz.
Ja tymczasem dziękuję Wam bardzo za podjęcie trudnego tematu przebaczenia i wszystkie komentarze tegoż dotyczące.
Tym, co napisali i tym, co woleli przemilczeć, dedykuję jesienne impresje...
Urzeka mnie, więc ją dopadam...zapisuję na dysku, chronię od zapomnienia...to moja jesień...

niedziela, 6 października 2024

Nie bójmy się trudnych tematów...

" Nie bójmy się trudnych tematów"- to stwierdzenie wypowiedziane przed wielu laty przez moją sympatyczną, piętnastoletnią wówczas Uczennicę, zapadło tak głęboko w moją pamięć, że wraca często i w różnych sytuacjach.
W obecnych czasach nie brakuje nam trudnych tematów w każdej dziedzinie życia.
Każda epoka też ma " swoje" trudne tematy, stosownie do czasów i zdarzeń, ale niektóre trudne tematy są "uniwersalne", jak chociażby temat przebaczenia.
Cudownie by było gdybyśmy nie mieli powodów do przebaczania, ale wraz z długością życia przybywa ich coraz więcej.
Mówimy, że życie nas nie oszczędza, a tak naprawdę to osoby, które nas otaczają, nas nie oszczędzają.
Bardziej lub mniej świadomie wyrządzają nam głębokie krzywdy raniąc nas słowem, czynem, intrygami, oszczerstwami, robiąc to bezpośrednio lub w przysłowiowych " białych rękawiczkach".
Niektórzy są tak doskonali w perfidii, że w końcowym efekcie sami udają pokrzywdzonych, niewinnych, sponiewieranych.
Każdy z nas na pewno przełknął w życiu wiele pigułek goryczy z rąk osób, które wydawałoby się, nie mają powodu nam szkodzić.

Ludowe porzekadła przekazują nam wiele myśli sprawdzonych życiem, znamy je, zgadzamy się z nimi i ciągle wierzymy, że nas to nie spotka.
A tymczasem spotyka...nazbyt często.
Najbardziej boli, gdy cios przychodzi od osoby, której poczyniliśmy w życiu wiele dobra...
Każdy człowiek jest inny, każdy też inaczej leczy rany, z inną długością czasu przechowuje złe wspomnienia.
I tu pojawia się problem przebaczenia.
Rozpatruję go w kontekście ogólnym, bo wiadomo, że dla katolików Chrystusowa nauka dotycząca przebaczenia nie pozostawia wątpliwości.
Przecież codziennie wypowiadamy słowa " i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom", a więc zgadzamy się na miarę jaką sami wyznaczamy w kontaktach z innymi, z naszymi krzywdzicielami.
Ja jednak chcę tu poruszyć problem ogólnoludzki, wszak nie wszyscy tu zaglądający są katolikami, a problem dotyczy wszystkich bez względu na wyznanie.
Noszenie w sercu poczucia krzywdy, niesprawiedliwości, poranienia, sprawia, że nasze cierpienie staje się jeszcze dotkliwsze.
Jeśli sprawca to widzi, niewątpliwie cieszy się, że nam " dobrze dołożył".
On się cieszy, my cierpimy, a powinno być odwrotnie...
Przebaczyłam wielu osobom, nie życzę im niczego złego, niech życie samo weryfikuje ich samopoczucie.
Byłam wiele razy skrzywdzona, niektórzy myślą, że nie znam sprawcy, a ja znam...
Jaki zatem jest złoty środek by nie pozwolić zrobić z siebie permanentnej ofiary?
Jak nie zatruć się goryczą, która wsącza się w nasze serce?
Jak znieść widok osoby, której po ludzku wypadałoby nienawidzić?
Te i inne pytania krążą w naszych umysłach z mniejszą lub większą częstotliwością.
Każdy z nas musi być dla siebie psychologiem i terapeutą...
Czasami musimy być nimi dla innych, może z racji życiowych predyspozycji i doświadczeń.
Przebaczenie to trudna sztuka, dlatego pozwolę sobie zacytować słowa, które głęboko trafiają do mojego wnętrza.
"Wybaczenie komuś nie oznacza akceptowania jego zachowania. To nawet nie znaczy zapomnieć tego, jak cię skrzywdził. Przebaczenie oznacza pogodzenie się z tym, co się stało. Oznacza to przyznanie się do rany, pozwolenie sobie na odczucie bólu i zrozumienie, że nie potrzebujesz już tego bólu. To oznacza uwolnienie się od bólu i urazy, abyś mógł się uleczyć i iść naprzód. Przebaczenie jest darem dla samego siebie. Uwalnia od przeszłości i pozwala żyć teraźniejszością. Kiedy wybaczasz sobie i innym, jesteś naprawdę wolny. Przebaczać oznacza uwolnienie więźnia i odkrycie, że tym więźniem byłeś TY".  / św. O. Pio/
Może te dzisiejsze jesienne rozmyślania sprawią, że podzielicie się w komentarzach swoim spojrzeniem na tę trudną kwestię.
Ania kiedyś powiedziała : " nie bójmy się trudnych tematów..."
Dla wszystkich, którzy dobrnęli do końca i przez moment zastanowili się nad postawionymi pytaniami zamieszczam jeden z moich obrazów i krótki wiersz.
ZACHÓD
Nie zachodź słoneczko tak prędko
dzień ma jeszcze tyle spraw
zostań mimo pleców bolących
wbrew dawnej piosence zostań
ozłoć nasze troski i smutki
niech się zamienią w złoto
którego ani mól, ani rdza zniszczyć nie może...

niedziela, 22 września 2024

Po dwudziestu latach tęsknoty...

Była zima 1961 roku. 
Nie mogę jej pamiętać bo miałam tylko 10 miesięcy.
Upragniona córeczka, wyczekiwana latami, zachorowała bardzo ciężko na zapalenie płuc.
Rodzice zbyt dobrze pamiętali śmierci małych dzieci w ich rodzinach i sąsiedztwie spowodowane tą chorobą, w czasach gdy skuteczne lekarstwa nie istniały.
Nic dziwnego, że czas mojego pobytu w tarnowskim szpitalu, czas oczekiwania na wyzdrowienie dziecka był niezwykle trudny dla obojga Rodziców.
Byłam córeczką tatusia, wymarzoną, wytęsknioną, której, zdaniem lekarzy miało nigdy nie być, a jednak była...
Tato rozpaczał, a ja pokazywana mu przez pielęgniarkę przez szpitalną szybę, mimo choroby starałam się wszelkimi sposobami ją sforsować, by ukochany człowiek po drugiej stronie mógł mnie zabrać do siebie.
Po jakimś czasie stał się cud, wróciłam do zdrowia, a lekarze orzekli, że każde następne przeziębienie może mnie zabić.
Tato pozostał więc na długo z niesamowitym balastem strachu i odpowiedzialności.
Wtedy to przyrzekł sobie, że jeśli przeżyję, pozwoli mi na wszystko...bylem tylko żyła...
Na szczęście nigdy tego nie wykorzystałam w niewłaściwym celu.
Mama pracowała zawodowo, a Tato zajmował się małym gospodarstwem i opiekował się mną i starszym o 8 lat ode mnie Bratem.
Każda nasza, nawet najmniejsza choroba dzieci, przykuwała go do łóżka chorego dziecka, a brak naszego apetytu sprawiał, że Tato również odmawiał posiłków. 
Nie wyobrażam sobie większej ojcowskiej miłości nad tę, której jako dziecko doświadczyłam...
Kiedy na świecie pojawili się w odstępie czterech lat moi dwaj Synowie, Tato okazał się znów najwspanialszym Dziadkiem poświęcającym się bezgranicznie dla moich Synów...
Kiedy ukończyłam 43 lata, a moi Synowie wchodzili w dorosłość, kiedy mogłam mieć więcej czasu, choroba nowotworowa zabrała Tatę, podstępnie i szybko, okrywając mnie bólem i żalem za wieloma sprawami, których nie zdążyłam wykonać...
To było 20 lat temu, we wrześniu, a ból jest cały czas równie dotkliwy...
Dla wszystkich bliskich, a szczególnie dla tych dwóch Chłopców ( dawno dorosłych mężczyzn), którzy również nie zdążyli się nacieszyć Dziadkiem...
Często Go odwiedzamy na cmentarzu, jako osoba wierząca, polecam Jego wstawiennictwu nasze ziemskie zmagania w zamian ofiarując modlitwę o Jego spokój.

                   Twoja Miłość Tato była dla mnie najlepszym podręcznikiem życia- dziękuję.
W pierwszy dzień kalendarzowej jesieni przypada rocznica Jego śmierci.
Dlatego wybrałam się już dziś ( astronomiczna jesień już przyszła) na podziwianie jej uroków i oto one:

I wiersz nostalgiczny...i obraz...

PAMIĘĆ

Tym razem pamięć jest łaskawa
każe się uśmiechać sercom słoneczników
we wrześniowe dni ciepłych wspomnień
wiedzie mnie przez wszystkie pory roku
i otwiera najpiękniejsze obrazy
buduje długi film ze zbyt krótkiego życia
otwiera na nowo znane i nieznane
pokłady niewyczerpanej miłości Ojca
i każe czekać na wieczne  spotkanie
w którym nie zabraknie czasu na miłość…

Do kolejnego spotkania...serdecznie pozdrawiam i zawsze zapraszam...


niedziela, 8 września 2024

Odpustowe bajanie i schabowy z kością.

Nasz drewniany, bielony wapnem z dodatkiem ultramaryny, domek był dłuższy od mojego z obrazu.
A kapliczka była oddalona od niego około 150 m, usytuowana zgodnie z tradycją na rozwidleniu dróg, blisko mostu na Żabnicy.
W pobliżu domu nie było wrzosów, ale jesienią zakwitał " koci wrzask", równie fioletowo jak wrzosy na odporyszowskich błoniach.
Obok naszego domu wiodła ścieżka prowadząca z lasu, przez nasze podwórko, na wał rzeki Żabnicy i tak się zaczyna moja opowieść zmieszana z malarską wizją wrześniowego wędrowania " na odpust".

Wielki, tygodniowy odpust rozpoczynający się już 7 września w Odporyszowie, w pobliskim sanktuarium Matki Bożej Zwycięskiej obchodzony był z racji święta Narodzenia Maryi, ale w naszej okolicy każdy określał go mianem odpustu " na Siewną".
W tym dniu bowiem, 8 września rolnicy święcą ziarna zbóż pod przyszłoroczne zasiewy i zbiory. 
Zatem wrześniowa Panienka zwana jest Siewną i niekiedy była przedstawiana w malarstwie jako siejąca ziarno.
W przeddzień tego święta, a więc w jego wigilię, późnym popołudniem ciągnęły tłumy pielgrzymów by zdążyć na procesję różańcową, podczas której figura Matki Bożej Zaśniętej była składana w kaplicy Zaśnięcia na miejscowym cmentarzu ( pisałam o tym w ubiegłym roku).
Pątnicy pozostawali już w sanktuarium bo o godz. 24 odprawiana była pasterka odpustowa. Niektórzy zostawali na miejscu jeszcze dłużej, by uczestniczyć rankiem następnego dnia w prymarii, a wcześniej odśpiewać Godzinki ku czci NMP.
Nic dziwnego, że pielgrzymi nieśli ze sobą prowiant i jakiś kocyk by można było pozwolić odpocząć zmęczonym, nogom.
Rankiem 8 września kolejne zastępy pielgrzymów wędrowały przez nasze podwórko kierując się na wał rzeczny, by trochę skrócić trasę ( odległość z mojego podwórka do Sanktuarium wynosi 7 km).
Niektórzy gospodarze zaprzęgali konie do wyczyszczonych wozów i zabierali całą rodzinę oraz sąsiadów na tę ważną podróż.
Okolice kościoła, boczne uliczki w Odporyszowie zajęte były przez wozy i rowery.
Panował tłok, gwar, rżały konie niecierpliwie czekając na obrok, a posiadacze rowerów zostawiali swoje pojazdy na podwórkach domostw sąsiadujących z placem kościelnym, w owe dni życzliwie otwartych dla pielgrzymów.
Właściciele tych podwórek ( nie posesji) służyli gościom ewentualną pomocą, a życzliwość była wpisana w krajobraz odpustowych dni.
Mój Tato posiadał motocykl, w różnych latach były to WFM, WSK, SHL, potrafił go sam naprawić łącznie z rozłożeniem całego silnika i złożeniem go po naprawie.
Miał techniczny zmysł i gdyby nie dokuczliwa bieda, w jakiej spędził swoje dzieciństwo, mógłby być świetnym inżynierem, ale wróćmy do odpustu.
Przeciskaliśmy się zatem między wozami, gromadami pieszych, rowerzystami, by również ustawić nasz motocykl na życzliwym podwórku. My, czyli Tato za kierownicą, Mama na siodle i wciśnięta między nich mała Basia czekająca na kolejny odpustowy pierścionek, naszyjnik, różaniec z ciasteczek i bibuły, na okrągłe ciastka z cukrem, na balonik z długą gumką do odbijania i na całe mnóstwo innych odpustowych skarbów.
Pewnie nie miałam czasu ( zajęta oglądaniem kramowych cudeniek) podziękować Odporyszowskiej Matce za takich dobrych, kochających Rodziców, ale teraz to czynię nieustannie...
Podobała mi się bardzo Matka Boża w złotym obrazie z prawdziwym sznurem czerwonych korali na szyi, takim jakie nosiły kiedyś kobiety z okolicznych wiosek.

Mama pokazała mi też resztki dębu, na który wg tradycji w 1657 roku objawiła się w czasie szwedzkiego najazdu Matka Boża dając oblężonym mieszkańcom cudowne źródełko i ratując ich przed najeźdźcą.
Tzw. Studzienka, źródełko w lasku, skąd wielu ludzi czerpie prawdziwą źródlaną wodę, otoczona jest licznymi akacjami, które w fazie kwitnienia dają wręcz namiastkę raju...
W czasach mojego dzieciństwa nikt nie mówił o Janie Wnęku, genialnym chłopie, który stał się prekursorem szybownictwa, a jego rzeźby zdobią do dziś teren przykościelny oraz miejscowe muzeum.
Od wielu lat wypatruję oczy za naszyjnikiem, najpiękniejszym na świecie, kupionym dla małej Basi na odpustowym straganie.
Nie ma już takich, ale jego obraz pozostał w mojej pamięci jako wspomnienie pięknych czasów dzieciństwa, w którym odpustowy pierścionek z czerwonym oczkiem znaczył więcej niż współczesne komputerowe urządzenia, którymi tak chętnie otaczają się dzieci...
Za kilka dni pójdziemy z pielgrzymką parafialną żeby pokłonić się Odporyszowskiej Matce.
Pod koniec wędrówki będziemy mijać wrzosowe błonia, od lat pokryte na koniec lata wrzosowymi wysepkami. One też zakorzeniły się w sercu dziecka, w ostatnich dniach zapragnęłam je umieścić na wspomnieniowym obrazie, niech więc pozostaną razem z wersami tego krótkiego wiersza...
WRZOSOWA PAMIĘĆ
Pamięć zapełnia się każdego września
wrzosowymi kwiatuszkami wspomnień
kiedy zakwitają wrzosy trzeba pielgrzymować
przejść swoją roczną drogę od poprzedniego razu
objąć wdzięcznym wzrokiem wrzosowe łąki
zatopić się w sobie, skruszeć, pochylić głowę
a potem upaść przed Nią- Łagodną
jak dawniej... na oba obite życiem kolana... Dobrego tygodnia Wam życzę, ciepłego, kolorowego, spokojnego...
Oj, jeszcze miał być schabowy z kością, z dawnych czasów, wtedy smakował jeszcze inaczej:-)
I tym smacznym akcentem żegnam się z Wami do następnego napisania.

sobota, 31 sierpnia 2024

Kilka ważnych powodów.

Na początek jeden z moich " aniołów letnich".

Tak, jest kilka ważnych powodów żeby dziś napisać posta.
Ten pierwszy, najbliższy memu sercu, wynika z faktu, że wczoraj szczęśliwie skończyłam opiekę wakacyjną w pełnym wymiarze godzin nad moimi kochanymi Wnukami.
Miałam ich od poniedziałku do piątku, w niektóre dni dwójkę, w niektóre dni, czwórkę i choć to był bardzo intensywny czas bo czwórka kilkulatków jest bardzo absorbująca, to cieszę się, że mogłam z nimi spędzić tak wiele czasu, poświęcić im to, co miałam najlepsze do zaoferowania, no i że nic złego nam się nie przytrafiło ( podczas sprawowania opieki jestem bardzo czujna i odpowiedzialna, bo wiem, że dzieci miewają różne pomysły).
Choć zmęczenie fizyczne dawało się we znaki ( 60 z dużym plusem to nie żarty) miałam najpiękniejsze wakacje, o jakich mogłam zamarzyć...
W poniedziałek wszyscy zaczną kolejny rok szkolny, oby przebiegał w zdrowiu i spokoju.

Mam nadzieję mieć teraz więcej czasu na swoje zainteresowania, a chyba najbardziej na mój czas czeka ogród, który nie ma szans w rywalizacji z dziećmi:-)
Kolejny powód do pisania to rocznica ślubu moich Rodziców.
Pamiętna data, 1 września, rozpoczęcie roku szkolnego, wybuch II wojny światowej...i ich cichy, skromny ślub... W tym roku byłoby 69 lat, ale Tato nie żyje od 20. lat, a Mama od 9, jednak pamięć o tym dniu żyje we mnie, a na monidło wykonane zgodnie z modą ubiegłego wieku ( portret ślubny wykonywany z jakichkolwiek zdjęć przy dodatkach ze strony artysty),  spoglądam codziennie z wielką wdzięcznością za dar życia i wychowania...

Data 1 września była bardzo żywa w opowiadaniach i przeżyciach wojennych moich dziadków i rodziców.
Gdy wybuchła wojna, Mama miała 9 lat, a Tato 12 i musieli zaznać nieludzkiej biedy i wszechobecnego strachu. Nawet po wielu latach, w ich opowiadaniach czuć było grozę tamtych dni.
Wiem, gdzie zginęli wrześniowi żołnierze i pójdę również zapalić znicz na ich grobie znajdującym się na naszym parafialnym cmentarzu. 
Począwszy od mojego 7. roku życia do chwili obecnej ( bo teraz przeżywam ten dzień razem z Wnukami) 1 września rozpoczynał zawsze nowy etap szkolny. 
Każdego roku, w tym dniu, w szkole obecne było wspomnienie czasów wojny ku pamięci bohaterom poległym i walczącym za naszą wolność oraz ku przestrodze żyjącym by nikt nigdy nie zrobił niczego, co mogłoby wpędzić ludzkość w kolejną wojenną zawieruchę...
Wrzosowe roślinki są również bardzo mocno wpisane w naszą wrześniową historię...
Wczoraj też wzięłam do czytania drugą już biografię Franciszka Pieczki, jednego z moich najbardziej ulubionych aktorów.
W czasach mojego dzieciństwa i młodości żyło wielu wybitnych polskich aktorów.
Film i teatr mocno mnie fascynowały, a gra aktorska wielu to był prawdziwy " majstersztyk".
Dziś jest inaczej, ale nie mnie oceniać, po prostu, mało oglądam, nie śledzę, bo to już całkiem inna rzeczywistość.
Wracając do P. Franciszka, z przyjemnością czytam książkę o tym prawym, skromnym człowieku, o którym reżyser Kolski powiedział, że " miarą bezinteresowności i życzliwości powinna być jedna pieczka".
Pośród wielu jego wspaniałych ról była też rola Gustlika z " Czterech pancernych".
I tu się otwiera szuflada z filmową pamięcią.
Doczytałam, że pierwszy odcinek filmu został wyemitowany 9 maja 1966 roku, a więc miałam pięć lat.
Ponieważ elektryfikacji naszej wioski dokonano w 1971 roku, a film szybko zdobył ogromną popularność, wiele osób z naszej wioski szło do wioski sąsiedniej, gdzie w małej, skromnej chatce pod strzechą był jeden z pierwszych w okolicy odbiorników telewizyjnych. Czarno- biały, mały obraz, izba upchana do granic możliwości, duchota od kuchni opalanej drewnem, życzliwi dla wszystkich właściciele owego cudownego pudła, Państwo W. i niezwykła radość, że znów zobaczymy kolejne przygody Janka, Gustlika, Olgierda, Grigorija, Lidki i Marusi, no i oczywiście Szarika.
Serial był w późniejszych latach atakowany, że był propagandowy, że ukazywał wojenkę w różowych kolorach itd.
Wiadomą sprawą jest, że nikt rozsądny nie uczy się historii na podstawie filmów, a każda epoka ma swoją propagandę, ja natomiast nawiązuję do moich dziecięcych fascynacji pierwszymi filmami, jakie zobaczyłam i które wzbudzały moje zainteresowania różnymi tematami. 
Wspominam też to całkiem inne życie, w którym nie było lęku przed groźbą przeniesienia chorób zakaźnych ( a przecież wtedy również one istniały), nie było izolacji, zamkniętych domów- twierdz obsadzonych gęsto tujami. 
Owszem, ktoś kogoś obgadał, czasem wyśmiał, ale sąsiedzkie waśnie szybko mijały i gdy nadchodziły żniwa ludzie się jednoczyli przy wspólnej pracy i sąsiedzkiej pomocy.
A wracając do skojarzeń, gdyby nie "Pancerni" i nie "Stawka większa niż życie", nie pamiętałabym dziś o p. Janku i p. Joasi, a tak przechowuję ich we wdzięcznej pamięci serca.
Do przeczytania biografii p. Franciszka zachęcam bo to również źródło wiedzy o minionej epoce.
A róże nadal zachwycają pomimo suszy i upałów...
Wszystkim rozpoczynającym rok szkolny życzę zdrowia, wytrwałości, mądrości i świadomości, że każdy człowiek ma prawo do szacunku i akceptacji, a w sposób szczególny- dziecko...