poniedziałek, 27 stycznia 2020

Dwa historyczne papiery, które zmieniły moje życiowe plany.

Nastały ferie...pierwszy raz od niepamiętnych czasów, ferie mnie nie dotyczą.
Nie uczę już w szkole, a Wnuki są jeszcze w wieku przedszkolnym i niżej:-) więc babcia nie ma wolnego.
Moje życie zawodowe i działalność kulturalną dokumentowałam przez lata na różne sposoby.
Teraz, porządkując całe szafki " różności", zatrzymałam wzrok na dwóch pożółkłych od starości papierach.
Wróciły wspomnienia, więc dzisiejszy post będzie trochę szkolny- o " paniach od polskiego".
Przypomniał mi się " Pan od przyrody" Herberta, wszak na początku swej przygody ze szkołą uczyłam również języka polskiego.
Ale wróćmy do mojej osobistej edukacji i do mojego dzieciństwa.
Niektórzy z Was już wiedzą, że nauki pobierałam w małej, wiejskiej szkole, w której po wielu latach podjęłam swoją pierwszą pracę zawodową. Co to była za szkoła...dziś wystawiam jej bardzo wysoką ocenę. Lata 1968- 1976 nie należały do łatwych dla mieszkańców wiosek, którzy pod wieloma względami byli daleko w stosunku do mieszkańców miast. Problem dotyczył również dzieci i ich możliwości osobistego rozwoju, dostępu do nauki, dóbr kultury.
Bardzo często, wiejska szkoła była miejscem jedynych możliwości dla wiejskiego dziecka.
Moja Pani od polskiego nie była polonistką, zdała egzamin kwalifikacyjny z geografii, ale w tamtych latach nie przestrzegano wymogu kwalifikacji, bo po prostu nie było nauczycieli specjalistów, a pozyskani nauczyciele najczęściej zamieszkiwali w wynajętym na wsi, pokoiku.
Moja Pani była solidna i wymagająca, trzymała dyscyplinę i sama wiele wymagała od siebie.
W klasie ósmej poświęciła mi wiele czasu pozalekcyjnego widząc mój ogromny zapał w poznawaniu literatury i tworzeniu własnych tekstów. To nic, że musiałam dwukrotnie w ciągu dnia pokonywać polne bezdroża i rowy zaliczając w sumie 10 km bez względu na porę roku.
A potem pamiętam jak dziś, ogromną salę w Tarnowie, gdy skupieni uczniowie pisali swoje teksty i odpowiadali na liczne pytanie Olimpiady Polonistycznej ( wówczas nie nazywano ich konkursami, a nosiły zaszczytne miano olimpiad). Konkurencja była spora, byli tam uczniowie ze szkół tarnowskich, bocheńskich, brzeskich, a więc dużych i miejskich.
A ja, dziewczynka z warkoczem, z małej wioski i moja Pani od polskiego z EK z geografii.
Jakaż wielka była nasza radość gdy się okazało, że czeka mnie druga część- ustna.
Trzy wylosowane pytania i recytacja wiersza Broniewskiego, tak to był rok 1976.
To była " Nike"- trudny, długi wiersz, przez moment poczułam, że nie pamiętam, co dalej, ale zaimprowizowałam, komisja nie spostrzegła, że dwa wersy nie są pióra Broniewskiego...
W efekcie uzyskałam 5. miejsce w województwie tarnowskim i wstęp do dowolnej szkoły średniej bez egzaminów wstępnych
( wówczas takie się zdawało)
Do dziś wspominam z wielką wdzięcznością i szacunkiem Panią od polskiego,
która potrafiła przekazać dziecku tyle wiedzy i wyzwolić w nim twórcze pokłady.
Wybrałam ogólniak, który był blisko domu, bo do mojej miejscowości nie dojeżdżały przepełnione po brzegi autobusy, a do pociągu, sławnej " szczucinki", trzeba było dojść 5 km.
I w tym ogólniaku moje polonistyczne zapędy zniszczyła druga Pani od polskiego, lepiej nazwijmy ją " Panią W."
Każdego dnia wywoływała mnie na środek i padały polecenia: "Basiu przeczytaj, Basiu wytłumacz, Basiu zapytaj koleżanki".
W tym czasie Pani W. oddawała się swoim myślom siedząc za biurkiem i tak było każdego dnia!
Z dwoma pierwszymi poleceniami nie miałam kłopotu, ale trzecie było okropne. Patrzyłam na klasę, a każda głowa poruszała się w geście przeczenia " tylko nie mnie"!
Po kilku dniach takiej męki, wpadłam na pomysł: umawiałam się wcześniej z dziewczynami ( klasa była żeńska) kogo zapytam i z czego. W ten sposób, problem został rozwiązany.
Jakby dla rekompensaty, lekcje matematyki przydzielono ambitnemu matematykowi, który po przeprowadzeniu testu sprawdzającego wiadomości z zakresu szkoły podstawowej, z wielkim uznaniem dla mojego wyniku, zapytał gdzie są owe Gorzyce? A potem postarał się o to żebym na maturze mogła zdawać z wyboru matematykę i fizykę. Taką szkołę podstawową ukończyłam.
Trochę się dziś chwalę, ale emerytce już wypada. Drugi papier dał mi wstęp bez egzaminów na dowolny kierunek studiów w wybranej uczelni.
A ja wybrałam AGH, bo tam studiował już wtedy mój obecny Mąż. I to było jedyne uzasadnienie:-)
Wracając do Pań od... różnych przedmiotów, mogę dziś powiedzieć, że wielu dawnych nauczycieli, uczących " wszystkiego", bez wymaganych " papierowych kwalifikacji", ale z pasją i poświęceniem, czyniło mnóstwo wspaniałych działań głęboko zapadających w serce na całe życie.
Poniższe mroźne fotografie obrazują pierwszy odcinek mojej drogi do szkoły, dalej skręcało się w pola, " na bliższe".
 
Na mroźne wieczory ( jak już skończycie czytać moje wspomnienia:-) polecam tę oto opowieść o trudnej miłości, gdy jedna miłość nie pozwala przyjąć drugiej miłości biorąc pod uwagę bezmiar jej ciężaru. 
Więcej nie powiem, warto po nią sięgnąć choćby po to, by uzmysłowić sobie jak wielkim darem jest życie.

środa, 22 stycznia 2020

Siedemsetny post, przed siódmymi urodzinami, z niespodzianką:-)

W moim życiu pojawia się coraz więcej ważnych dat, liczb, rocznic i wspomnień.
A wszystko to związane jest z upływającym czasem. I ciągle nam się wydaje, że coś było jakby wczoraj...a w rzeczywistości upłynęło już mnóstwo lat.
Zakładając bloga byłam o 7 lat młodsza i nie nosiłam jeszcze zaszczytnego prawa nazywania się babcią. Dziś cieszę się czwórką Wnucząt i nieważne, że włosy wymagają częstszego nakładania farby, że o innych defektach nie wspomnę:-)
Przed siedmiu laty nawet nie myślałam, że będę mieć siedemset postów i niezliczone chwile blogowych radości.
Za wszystkie te radości Wam dziękuję, a w nagrodę ogłaszam zabawę rocznicową- siedem kwiatów w wazonie dla wylosowanej osoby.
Zwycięzca będzie miał prawo wyboru kolorystyki i rodzaju kwiatów, ja zaś namaluję najlepiej jak potrafię ( jako amator tej sztuki). Wystarczy wpisać w komentarzu chęć udziału w zabawie.
Losowanie odbędzie się 14 lutego, a wyniki ukażą się dokładnie w urodziny ( ostatni raz będę mieć "5" w cyfrze dziesiątek:-)
Dwa poniższe obrazy to tylko przykłady, bowiem kwiatowych " portretów" powstało bardzo dużo.
W tym roku dwójka starszych Wnucząt uczęszcza do dwóch różnych przedszkoli.
U Natalii odbyła się wspaniała impreza dla babć i dziadków, więc postanowiłam w dowód mojej wdzięczności namalować obraz, który byłby blisko tych przemiłych Dzieciaczków.
Obraz przekazałam P. Dyrektor Przedszkola w Żabnie wraz z gratulacjami za wspaniałą pracę.
 A oto on- to chyba wiosna w pełni:-)
Gdy byłam niewiele starsza od dzisiejszych aktorów- przedszkolaczków, rodzice kupili mi szkatułkę z lusterkiem, zamykaną na kluczyk, wszak moja odpustowa biżuteria była niezwykle drogocenna.
Szkatułka przeżyła tyle lat, przeszła ze starego domu do nowego, gromadziła różne pamiątki, a dziś jest dla mnie cenną pamiątką- wspomnieniem szczęśliwych chwil sięgających " kraju lat dziecinnych".
Mój brat był starszy ode mnie o 8 lat, więc nie było mowy o wspólnych tajemnicach.
Nie miałam siostry, więc wymykałam się do koleżanek sąsiadek zmuszając je czasami do pisania dyktand z ortografii :-) ale był też czas na zabawę bez telefonu, komputera i innych brzęczących i biegających zabawek. Kto pamięta lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, może potwierdzić jak smakowała bułka z marmoladą i oranżada w butelce i jakie piękne były polne kwiaty zbierane po drodze ze szkoły.
I ile radości dawała biała bluzeczka i granatowa plisowana spódniczka zakupiona na szkolne uroczystości.
To był zaczarowany świat, który staram się ocalić od zapomnienia pisząc o nim w najcieplejszych barwach.
Wieczko mojej szkatułki zdobi dziewięćsił bezłodygowy, który ponoć posiada 9 tajemnych sił, znajduje zastosowanie w lecznictwie, a u mnie ocalił szkatułkę przez tyle lat i nadal jest ona w dobrym stanie.
A teraz zapraszam do zabawy i kontemplowania piękna zimowych wschodów słońca...

czwartek, 16 stycznia 2020

Nie ma zimy i nie ma kolędników.

Mróz był siarczysty, malował coraz wymyślniejsze kwiaty na małych szybach, w małych, drewnianych oknach. Choć wieczór okrywał granatem cichą wioskę ożywianą jedynie ujadaniem psów, jasność bijąca od śniegu, sprawiała że podwórko tonęło w roziskrzonej bieli przydając uroku skromnej, wiejskiej zabudowie. W ciepłej izbie spełniającej wszystkie funkcje potrzebne do życia czteroosobowej rodzinie, spokojny wieczór został w jednej chwili przerwany donośnym głosem kolęd, któremu wtórował akordeon.
Sprawa była oczywista: przyszli kolędnicy.
Można było ich nie wpuścić do domu, a po odśpiewaniu życzeń, nagrodzić ich stosownym datkiem pieniężnym. Ale bywało, że ktoś z gospodarzy decydował się zaprosić nietypowych gości do środka, a wówczas działo się, oj działo! Razem z mrozem i śniegiem, wpadało do chaty kilku dorosłych mężczyzn i rozpoczynał się prawdziwy, ludowy spektakl.
Kolędnicy byli doskonale przygotowani pod względem aktorskim, posiadali odpowiednie stroje, szopkę, a całość występu przebiegała według starannie zaplanowanego scenariusza.
To było prawdziwe widowisko ze śpiewem i muzyką w wykonaniu akordeonisty- amatora.
Kolędnicy chodzili z turoniem czyli rogatą maszkarą przypominającą tura zamieszkującego niegdyś prastare puszcze.
Turoń miał łeb wyciosany z drewna, oklejony futrem baranim, z prawdziwymi rogami krowimi bądź drewnianymi. Miał ruchomą, kłapiącą szczękę obitą od środka czerwonym suknem, z jęzorem i ostrymi zębami z gwoździ. Łeb turonia osadzony na drągu trzymał ukryty pod derką, zgięty wpół kolędnik. Do izby wprowadzał go dziad odziany w łachmany. Bardzo ważną postacią był Żyd ubrany w czarny chałat z wypchanym garbem, niosący worek pełen starych szmat. Treścią występu był targ dziada z Żydem o turonia, rzekoma śmierć bydlątka, przywracanie go do życia różnymi metodami :-) po których zwierzę wstawało i kontynuowało harce, bodąc domowników ostrymi rogami. Ta symboliczna śmierć maszkary symbolizowała zamieranie i odradzanie się sił natury.
Odwiedziny turonia miały zapewnić domowi dobrobyt i szczęście, o czym świadczyły wypowiadane przez kolędników słowa "Gdzie turoń chodzi, tam się żytko rodzi, gdzie jego stopy, tam rosną kopy."
Kolędzie z turoniem często towarzyszył występ Herodów, który obrazował rządy króla Heroda po narodzeniu Chrystusa oraz jego okrutny rozkaz rzezi niewiniątek. Występ kończył się sceną ścięcia króla przez śmierć i porwaniem go przez diabła.To przejmujące widowisko wzbogacały dodatkowo postaci Trzech Królów, św. Józefa i pastuszków.
Wątki dramatyczne o nurcie biblijnym łączyły się z wesołymi scenami o cechach regionalnego folkloru.
I właśnie takie widowisko odbyło się w naszym starym domu, za zgodą moich rodziców, a ja, kilkuletnia Basia patrzyłam z ogromnym zainteresowaniem i równoczesnym lękiem, bo śmierć z kosą była straszna i turoń był groźny i żyda, którego niebawem zaczął odgrywać mój starszy brat, też się bałam.
Na wsiach żyło wielu utalentowanych ludzi, jak chociażby mój brat, który byłby świetnym kabareciarzem, rymującym " na zawołanie". Niestety, w tamtych czasach wiejskie dzieci miały trudny start w życie i tylko nielicznym udało się zdobyć dobre wykształcenie.
Inni zostawali na roli, bądź szli do murarki, gdzie każdy strop i fundament był suto oblewany alkoholem...

W 2002 roku namalowałam moją rodzinę ( my i nasi dwaj synowie) idącą z kolędą do wiejskiego kościółka...
Dziś nie ma trzaskających mrozów, a kolędnicy pojawiają się jedynie na przeglądach grup kolędniczych.
Dobrze, że od kilku lat dzieci jako kolędnicy misyjni odwiedzają nasze domy, wspomagając swoją kolędą rówieśników żyjących w biednych częściach naszego globu.
Jeszcze świecą się światełka, jeszcze rozbrzmiewają kolędy ( do MB Gromnicznej), ale od Trzech Króli trwają już " zapusty", aż do środy popielcowej.
Pamiątkowy cykl trwa nadal, zapraszam więc na kolejnego posta, wszak wspomnienia i pamiątki tworzą jedność.

czwartek, 9 stycznia 2020

Zimowe rozmyślania o życiu.

Zima to jednak melancholijna pora roku. Wszyscy wiedzą, jakie są tego powody, więc się rozpisywać nie będę.
Czy ją lubimy, czy nie, trzeba to zaakceptować, chociaż ostatnimi czasy poddając się różnym nowoczesnym trendom, ona też ma inne oblicze...
To, co ma niezmiennie pięknego, to wschody i zachody słońca, którymi jakoś próbuje obłaskawić ludzkość.
Właśnie o takiej, jak teraz porze, przed kilkunastu laty zakończył swoją ziemską wędrówkę pewien p. Mieczysław, ofiarodawca pióra leżącego na poniższych zapiskach.
Z racji sprawowania funkcji dyrektora miałam kontakt z wieloma ludźmi o różnych profesjach i tak było w przypadku p. Mieczysława.
Był to bardzo kulturalny, elegancki Pan, oddany swojej pracy, a że przez pewien okres czasu nasze kontakty na płaszczyźnie zawodowej były ożywione, zdarzyło się, że p. Mieczysław znający moje literackie upodobania, ofiarował mi wieczne pióro.
Sam też pisał piórem, starannie, czyściutko, dokładnie...
Używam innego pióra, bo wspomniane ma ponad dwadzieścia lat.
Stoi na półce pośród innych pamiątek jak strażnik sentencji, która mi na myśl przyszła:
" Dobre czyny zostają po ludziach, którzy je czynili jako żywa pamiątka, jako ich ślad niezniszczalny, bo w drugim sercu wyryty na wieczność".
Skoro w tamte lata weszłam niepostrzeżenie, to zamieszczę kilka tematycznych obrazów z początków mojej twórczości...
i fotografie moich wschodów i zachodów...
bardzo dziękuję za każdy komentarz...

sobota, 4 stycznia 2020

Wspomnienia o kolorze kobaltu.

Pierwsze dni roku 2020 powitałam brzozami. To malarskie przedstawienie moich brzóz rosnących w naszym laso- ogrodzie, jest wyrazem moich ciepłych dla nich, uczuć.
Ten sam obraz fotografowany przy sztucznym świetle oraz w zimowym świetle naturalnym przybrał zupełnie inne barwy, jak widać rola światła w naszym życiu jest ogromna, nawet w przypadku obrazu. Ale wróćmy do brzóz...
Rosną w miejscu, gdzie niegdyś, moja babcia Józia uprawiała truskawki. Pole było piaszczyste, niskiej, bo V klasy, więc z czasem truskawki przeniosły się dalej, a pozostawiony w stanie spoczynku kawałek ziemi został natychmiast opanowany przez samosiejki, jako że wokół było mnóstwo lasów mieszanych. Ta uboga gleba była najbardziej gościnna dla brzóz, sosen i dębów.
Tak więc siały się same i rosły razem ze mną. Gdy już przeskoczyły mnie wzrostem, jedna z moich sąsiadek postanowiła urządzić tam miejsce do zabawy w czasie swego wesela. W owych czasach poczęstunek odbywał się w wypożyczonych w tym celu foliowych namiotach, a altana, czyli podłoga z desek przeznaczona do tańca stawiana była w dogodnym miejscu.
Rzeczona, stanęła więc w środku brzozowego lasku. Goście bawili się świetnie, a mnie wówczas wpadł w oko pewien Francuz o "ptasiobrzmiącym" polskim nazwisku. Ponieważ byłam bardzo młoda, znajomość skończyła się na kilku tańcach i do Francji nigdy nie wyjechałam :-)
Brzozy sobie rosły, a Babcia powoli wycofywała się z gospodarowania, postępując w latach.
Babcia mieszkała sobie w maleńkiej izdebce starego domu, gdzie obok dużego chlebowego pieca stały pod barwnymi kilimami dwa drewniane łóżka mieszczące między sobą drewniany stół przylegający do okna. Przed nim wciśnięte były dwa drewniane krzesła na których wieczorami zasiadała moja kochana Babcia Józia i jedna z odwiedzających ją koleżanek. Najczęściej była to babcia Zosia, do której, jak do każdej starszej osoby, mówiło się przez "wy" czyli w liczbie mnogiej.
Babcie sobie gaworzyły, Zosia przysypiała, a ja siedziałam na krześle obok kredensu, który był biały, z waflowymi szybami, za które Babcia wstawiała otrzymane od bliskich, kartki świąteczne.
Mój wzrok ciągle przykuwał niezwykły prezent, który stał na kredensie, były to: flakon i popielniczka. Nie pamiętam kto je ofiarował Babci, ale pośród skromniutkich sprzętów, te dwa drobiazgi wyróżniały się swoją szklaną kobaltową urodą. Flakon dawno, dawno temu się rozbił, a popielniczkę przygarnęłam naklejając pod jej spodem karteczkę informującą do kogo należała ( to dla przyszłych pokoleń).
Na zdjęciu obok z lewej strony stoi moja Babcia, która była zupełnie inną babcią niż ja, bo inne były czasy...Sześć spośród roześmianych ludzi z fotografii, zamieszkuje już wieczność, a na kobaltowej popielniczce spoczywa zegarek Józinej córki, mojej Mamy.
Jego czas też się już wypełnił...
Zima nas nadal oszczędza, oby tylko nie zechciała się obudzić zbyt późno!
A na okiennych parapetach kwitną " nie- kobaltowe" kwiaty.
Opóźniona jak zwykle poczta, dostarczyła jeszcze świąteczne przesyłki, za które pięknie dziękuję:
Wandzi, Janeczce i Agatce
http://wanda-mojatworczosc.blogspot.com/
https://janeczkowo.blogspot.com
https://aggajas.blogspot.com/
Post zaczęłam tematem malarskim, więc proponuję do poczytania książki, w których wiele do powiedzenia mają malarze i to nie tylko przy sztalugach.
Szczególnie zachwycił mnie styl Doroty Gąsiorowskiej, która pisze piękną polszczyzną ( nie ma tam co rusz stwierdzeń: motyle w brzuchu i zachichotał, którymi niektóre pisarki operują do znudzenia). Jest wnikliwa analiza psychiki dziecka, dojrzałej kobiety, są fantastyczne opisy pięknych zakątków naszej ziemi, ciekawa akcja i oczywiście obrazy oraz ich twórcy, a także muzyka z jej siłą oddziaływania. Doskonała lektura na spokojny wieczór.
I czas zakończyć posta, bo mógłby się wydłużyć w nieskończoność:-) a tego nie chcemy:-)
Do napisania.