niedziela, 22 września 2024

Po dwudziestu latach tęsknoty...

Była zima 1961 roku. 
Nie mogę jej pamiętać bo miałam tylko 10 miesięcy.
Upragniona córeczka, wyczekiwana latami, zachorowała bardzo ciężko na zapalenie płuc.
Rodzice zbyt dobrze pamiętali śmierci małych dzieci w ich rodzinach i sąsiedztwie spowodowane tą chorobą, w czasach gdy skuteczne lekarstwa nie istniały.
Nic dziwnego, że czas mojego pobytu w tarnowskim szpitalu, czas oczekiwania na wyzdrowienie dziecka był niezwykle trudny dla obojga Rodziców.
Byłam córeczką tatusia, wymarzoną, wytęsknioną, której, zdaniem lekarzy miało nigdy nie być, a jednak była...
Tato rozpaczał, a ja pokazywana mu przez pielęgniarkę przez szpitalną szybę, mimo choroby starałam się wszelkimi sposobami ją sforsować, by ukochany człowiek po drugiej stronie mógł mnie zabrać do siebie.
Po jakimś czasie stał się cud, wróciłam do zdrowia, a lekarze orzekli, że każde następne przeziębienie może mnie zabić.
Tato pozostał więc na długo z niesamowitym balastem strachu i odpowiedzialności.
Wtedy to przyrzekł sobie, że jeśli przeżyję, pozwoli mi na wszystko...bylem tylko żyła...
Na szczęście nigdy tego nie wykorzystałam w niewłaściwym celu.
Mama pracowała zawodowo, a Tato zajmował się małym gospodarstwem i opiekował się mną i starszym o 8 lat ode mnie Bratem.
Każda nasza, nawet najmniejsza choroba dzieci, przykuwała go do łóżka chorego dziecka, a brak naszego apetytu sprawiał, że Tato również odmawiał posiłków. 
Nie wyobrażam sobie większej ojcowskiej miłości nad tę, której jako dziecko doświadczyłam...
Kiedy na świecie pojawili się w odstępie czterech lat moi dwaj Synowie, Tato okazał się znów najwspanialszym Dziadkiem poświęcającym się bezgranicznie dla moich Synów...
Kiedy ukończyłam 43 lata, a moi Synowie wchodzili w dorosłość, kiedy mogłam mieć więcej czasu, choroba nowotworowa zabrała Tatę, podstępnie i szybko, okrywając mnie bólem i żalem za wieloma sprawami, których nie zdążyłam wykonać...
To było 20 lat temu, we wrześniu, a ból jest cały czas równie dotkliwy...
Dla wszystkich bliskich, a szczególnie dla tych dwóch Chłopców ( dawno dorosłych mężczyzn), którzy również nie zdążyli się nacieszyć Dziadkiem...
Często Go odwiedzamy na cmentarzu, jako osoba wierząca, polecam Jego wstawiennictwu nasze ziemskie zmagania w zamian ofiarując modlitwę o Jego spokój.

                   Twoja Miłość Tato była dla mnie najlepszym podręcznikiem życia- dziękuję.
W pierwszy dzień kalendarzowej jesieni przypada rocznica Jego śmierci.
Dlatego wybrałam się już dziś ( astronomiczna jesień już przyszła) na podziwianie jej uroków i oto one:

I wiersz nostalgiczny...i obraz...

PAMIĘĆ

Tym razem pamięć jest łaskawa
każe się uśmiechać sercom słoneczników
we wrześniowe dni ciepłych wspomnień
wiedzie mnie przez wszystkie pory roku
i otwiera najpiękniejsze obrazy
buduje długi film ze zbyt krótkiego życia
otwiera na nowo znane i nieznane
pokłady niewyczerpanej miłości Ojca
i każe czekać na wieczne  spotkanie
w którym nie zabraknie czasu na miłość…

Do kolejnego spotkania...serdecznie pozdrawiam i zawsze zapraszam...


niedziela, 8 września 2024

Odpustowe bajanie i schabowy z kością.

Nasz drewniany, bielony wapnem z dodatkiem ultramaryny, domek był dłuższy od mojego z obrazu.
A kapliczka była oddalona od niego około 150 m, usytuowana zgodnie z tradycją na rozwidleniu dróg, blisko mostu na Żabnicy.
W pobliżu domu nie było wrzosów, ale jesienią zakwitał " koci wrzask", równie fioletowo jak wrzosy na odporyszowskich błoniach.
Obok naszego domu wiodła ścieżka prowadząca z lasu, przez nasze podwórko, na wał rzeki Żabnicy i tak się zaczyna moja opowieść zmieszana z malarską wizją wrześniowego wędrowania " na odpust".

Wielki, tygodniowy odpust rozpoczynający się już 7 września w Odporyszowie, w pobliskim sanktuarium Matki Bożej Zwycięskiej obchodzony był z racji święta Narodzenia Maryi, ale w naszej okolicy każdy określał go mianem odpustu " na Siewną".
W tym dniu bowiem, 8 września rolnicy święcą ziarna zbóż pod przyszłoroczne zasiewy i zbiory. 
Zatem wrześniowa Panienka zwana jest Siewną i niekiedy była przedstawiana w malarstwie jako siejąca ziarno.
W przeddzień tego święta, a więc w jego wigilię, późnym popołudniem ciągnęły tłumy pielgrzymów by zdążyć na procesję różańcową, podczas której figura Matki Bożej Zaśniętej była składana w kaplicy Zaśnięcia na miejscowym cmentarzu ( pisałam o tym w ubiegłym roku).
Pątnicy pozostawali już w sanktuarium bo o godz. 24 odprawiana była pasterka odpustowa. Niektórzy zostawali na miejscu jeszcze dłużej, by uczestniczyć rankiem następnego dnia w prymarii, a wcześniej odśpiewać Godzinki ku czci NMP.
Nic dziwnego, że pielgrzymi nieśli ze sobą prowiant i jakiś kocyk by można było pozwolić odpocząć zmęczonym, nogom.
Rankiem 8 września kolejne zastępy pielgrzymów wędrowały przez nasze podwórko kierując się na wał rzeczny, by trochę skrócić trasę ( odległość z mojego podwórka do Sanktuarium wynosi 7 km).
Niektórzy gospodarze zaprzęgali konie do wyczyszczonych wozów i zabierali całą rodzinę oraz sąsiadów na tę ważną podróż.
Okolice kościoła, boczne uliczki w Odporyszowie zajęte były przez wozy i rowery.
Panował tłok, gwar, rżały konie niecierpliwie czekając na obrok, a posiadacze rowerów zostawiali swoje pojazdy na podwórkach domostw sąsiadujących z placem kościelnym, w owe dni życzliwie otwartych dla pielgrzymów.
Właściciele tych podwórek ( nie posesji) służyli gościom ewentualną pomocą, a życzliwość była wpisana w krajobraz odpustowych dni.
Mój Tato posiadał motocykl, w różnych latach były to WFM, WSK, SHL, potrafił go sam naprawić łącznie z rozłożeniem całego silnika i złożeniem go po naprawie.
Miał techniczny zmysł i gdyby nie dokuczliwa bieda, w jakiej spędził swoje dzieciństwo, mógłby być świetnym inżynierem, ale wróćmy do odpustu.
Przeciskaliśmy się zatem między wozami, gromadami pieszych, rowerzystami, by również ustawić nasz motocykl na życzliwym podwórku. My, czyli Tato za kierownicą, Mama na siodle i wciśnięta między nich mała Basia czekająca na kolejny odpustowy pierścionek, naszyjnik, różaniec z ciasteczek i bibuły, na okrągłe ciastka z cukrem, na balonik z długą gumką do odbijania i na całe mnóstwo innych odpustowych skarbów.
Pewnie nie miałam czasu ( zajęta oglądaniem kramowych cudeniek) podziękować Odporyszowskiej Matce za takich dobrych, kochających Rodziców, ale teraz to czynię nieustannie...
Podobała mi się bardzo Matka Boża w złotym obrazie z prawdziwym sznurem czerwonych korali na szyi, takim jakie nosiły kiedyś kobiety z okolicznych wiosek.

Mama pokazała mi też resztki dębu, na który wg tradycji w 1657 roku objawiła się w czasie szwedzkiego najazdu Matka Boża dając oblężonym mieszkańcom cudowne źródełko i ratując ich przed najeźdźcą.
Tzw. Studzienka, źródełko w lasku, skąd wielu ludzi czerpie prawdziwą źródlaną wodę, otoczona jest licznymi akacjami, które w fazie kwitnienia dają wręcz namiastkę raju...
W czasach mojego dzieciństwa nikt nie mówił o Janie Wnęku, genialnym chłopie, który stał się prekursorem szybownictwa, a jego rzeźby zdobią do dziś teren przykościelny oraz miejscowe muzeum.
Od wielu lat wypatruję oczy za naszyjnikiem, najpiękniejszym na świecie, kupionym dla małej Basi na odpustowym straganie.
Nie ma już takich, ale jego obraz pozostał w mojej pamięci jako wspomnienie pięknych czasów dzieciństwa, w którym odpustowy pierścionek z czerwonym oczkiem znaczył więcej niż współczesne komputerowe urządzenia, którymi tak chętnie otaczają się dzieci...
Za kilka dni pójdziemy z pielgrzymką parafialną żeby pokłonić się Odporyszowskiej Matce.
Pod koniec wędrówki będziemy mijać wrzosowe błonia, od lat pokryte na koniec lata wrzosowymi wysepkami. One też zakorzeniły się w sercu dziecka, w ostatnich dniach zapragnęłam je umieścić na wspomnieniowym obrazie, niech więc pozostaną razem z wersami tego krótkiego wiersza...
WRZOSOWA PAMIĘĆ
Pamięć zapełnia się każdego września
wrzosowymi kwiatuszkami wspomnień
kiedy zakwitają wrzosy trzeba pielgrzymować
przejść swoją roczną drogę od poprzedniego razu
objąć wdzięcznym wzrokiem wrzosowe łąki
zatopić się w sobie, skruszeć, pochylić głowę
a potem upaść przed Nią- Łagodną
jak dawniej... na oba obite życiem kolana... Dobrego tygodnia Wam życzę, ciepłego, kolorowego, spokojnego...
Oj, jeszcze miał być schabowy z kością, z dawnych czasów, wtedy smakował jeszcze inaczej:-)
I tym smacznym akcentem żegnam się z Wami do następnego napisania.