Takie skojarzenie przyszło mi na myśl: wiosna pędzi jak pociąg pospieszny i jeśli się zagapisz, nie zdążysz wsiąść. No bo kto to widział, żeby koniec maja kończył sezon truskawkowy.
Wszystko zaczęło się wcześniej, susza, a potem kilka ulew, dokonały reszty.
Miejsce, w którym mieszkam obfituje od dawna w plantacje truskawek.
W zasadzie to wyrosłam wśród truskawek, więc mam prawo do opowieści.
Na przestrzeni lat nawet ta sprawa uległa wielkim przeobrażeniom.
Kiedyś, kiedyś...
Po zakończeniu zbioru należało truskawki rosnące w rządkach, jedna za drugą, " obciupać", czyli rozprawić się z chwastami, ale tak by na części z nich pozostawić młode pędy z zawiązanymi krzaczkami czyli " flance".
Kiedy sadzonki nieco podrosły, odcinało się je ( ukorzenione) od rośliny macierzystej w dni kiedy było mokro i " rosił" mały deszcz przygotowujący ziemię na przyjęcie nowych roślinek.
Następnie sadziło się je w rzędach wyznaczonych znacznikiem własnej produkcji.
Taka plantacja istniała ok 4 lat, a później zakładało się nową. Smaczne, słodkie, z reguły małe owoce były zbierane do koszyczków tzw " łubianek" ( waga brutto 2,35 kg) i odstawiane do punktów skupu, które działały w każdej wiosce na czas sezonu truskawkowego.
Plantator otrzymywał " kwit" ze sprzedaży, za który odbierał po pewnym czasie pieniądze z banku spółdzielczego. Późnym wieczorem, na skup, podjeżdżał samochód ciężarowy " star" i zabierał owoce do przetwórni.
Mój Tato nie był w stanie zebrać sam truskawek, ja i Brat byliśmy dziećmi, a Mama pracowała w WDT ( wiejski dom towarowy), zaś owoce nie mogły czekać bo ich żywotność jest krótka.
Dlatego koniecznością stało się zatrudnianie dziewcząt i kobiet pochodzących z okolic, gdzie nie było truskawkowych upraw.
Takie dziewczęta dostawały codzienne posiłki, spały na siennikach w naszym małym drewnianym domku i zarabiały pieniądze od każdego zerwanego koszyka, bądź umawiały się " na dniówkę".
Tato przywoził je motocyklem z odległych wiosek i mieszkały u nas ok. dwóch tygodni.
Lubiłam ten czas, bo w domu było gwarno i wesoło, one opowiadały o swoich rodzinach i po tych dwóch, czasem trzech tygodniach żal nam się było rozstawać.
Wiele z nich powracało w kolejnym roku by sobie zarobić grosza, bo pochodziły z jeszcze biedniejszych wiosek niż nasza.
Jedyną niedogodnością w tym czasie było moje uczulenie na krzaki truskawek, które mnie " parzyły" podczas zrywania, a później na moich rękach pojawiała się swędząca wysypka.
Wtedy nie znaliśmy pojęcia alergii.
Pierogi wypełnione truskawkami i cukrem, polane zrumienionym masełkiem " od krowy" smakowały wybornie.
Dziś krajobraz uległ zmianie. W wiosce nie znajdziesz obornika, bo nie ma zwierząt hodowlanych.
Wiosną plantacje są przykrywane włókniną żeby było cieplej i szybciej, trwa wyścig, bo pierwsze truskawki są zawsze droższe. Oczywiście, muszą być "olbrzymie", jednakowo czerwone, szypułkę też mają dużą, żeby można je było obrać zadbanymi paznokciami:-)))
Obok każdej plantacji ustawionych jest kilkanaście samochodów, bo każdy wynajmujący się do zbierania przyjeżdża własnym samochodem. Uwierzcie mi, dzisiejsze " wyrośnięte" owoce, niewiele mają wspólnego z tamtymi truskawkami, których dziś nikt pewnie nie chciałby kupić, bo współczesny świat preferuje wygląd! To co w środku...staje się mniej ważne...
I niestety, te ekologiczne, nie chcą same rosnąć, owocować, bo również czekają na chemię...
Dość tych opowieści, wiemy jak jest, więc niech w dobry nastrój wprowadzi Was kilka " wiejskich zdjęć.
Serdecznie pozdrawiam w piękne święto Bożego Ciała, zgodnie z tradycją, zerwałam brzozowe gałązki przy jednym z polowych ołtarzy, by strzegły domostwa do przyszłego roku.
Zapraszam niebawem na " kwiatowe wianki", które również są naszą tradycją...