Niebo mnie urzeka- w każdym wymiarze...
A słońce na przedwiośniu gra niesamowite spektakle.
Przedwiośnie, moja niezwykła pora roku będzie otulona woalem wspomnień dopóki pamięć nie zacznie zawodzić...Pocieszam się myślą, że stare sprawy pamięta się najlepiej, może to ze względu na wiek ich przechowywania i sterylne warunki jakich im dostarczamy...
Fotografia rozpoczynająca mój dzisiejszy post mogłaby na pierwszy rzut oka wprowadzić widza w błędne rozważania. Tylko wybrani dostają światło- tu, brzoza, która może być alegorią codziennych spraw. Często uciekamy się do szybkich i pochopnych osądów, których konsekwencje bywają bolesne. Tymczasem wystarczy pomyśleć, popatrzeć uważniej.
Każdy, kto pragnie światła i wytrwale unosi głowę w jego kierunku też je otrzyma, może w innym czasie, może w innej ilości, ale na pewno otrzyma.
Nawet te czarne konary drzew są już muśnięte promieniami słońca.
A, że brzoza dostała w owym dniu najwięcej...widocznie tego potrzebowała...
Z potrzeby mojego serca powstał ten Anioł, który powędrował do młodej Dziewczyny, mojej byłej Uczennicy, która przez wiele lat hodowała w swoim sercu wdzięczność za okazany przed laty ( w jej odczuciu) gest życzliwości.
Po latach, już jako dorosła Osoba zrobiła mi niezwykle miłą niespodziankę urodzinową.
Byłam niezmiernie zaskoczona tym faktem i postanowiłam, że dobre wspomnienia trzeba pielęgnować w czym ma pomóc ten Anioł.
Wiosny jeszcze u nas nie widać, ale na bzy już wszyscy czekają...
Stokrotki, które licznie zasiedlają nasze podwórko, nazwałam kwiatami roku, bo kwitną nam nawet w zimie!
I one potrafią wykorzystać światło przedwiośnia.
W moim cyklu pamiątek, dziś wspomnienie czasów, które odeszły wraz z postępem i nowoczesnością. Nie ma już tego domu, nie ma " nowoczesnej gospodyni", nie ma Mamy sprzedającej odzieżowe produkty w zastępczym domu wynajętym na czas remontu właściwego sklepu, nie ma p. Hani i jej pieska, nie ma p. Zyty i wielu innych osób, które tego dnia tam przychodziły.
W nieistniejącym już dziś domku ( jego miejsce zastąpił murowany) miała swoją siedzibę " nowoczesna gospodyni". Tę małą instytucję istniejącą w czasach głębokiej komuny, prowadziła p. Marysia. Do jej głównych zadań należało wypożyczanie zastawy stołowej i sprzętu gospodarczego na potrzeby wesel i innych uroczystości rodzinnych. Nie dość, ze p. Marysia była młoda i sympatyczna, to na dodatek w każdy wtorek, po zwrocie naczyń otrzymywała weselne ciasto.
Dlatego miała stałego kilkuletniego gościa w mojej osobie, jako, że Mama w letnie dni zabierała mnie na bagażnik wysłużonej " damki" i pozwalała mi poznawać Olesno, które w porównaniu z moją wioską, było metropolią! Kosztowałam zatem weselnego ciasta nader często i ta miłość nadal we mnie pozostała!!!
Jaki ono miało smak! Pieczone przez wiejskie kucharki, bez wzmacniaczy i udziwnień, proste, w oparciu o przepisy ze starych zeszytów, było po prostu pyszne.
Byłyśmy bardzo " zaprzyjaźnione" z p. Marysią. Nie wiem jak ona się aktualnie nazywa i gdzie mieszka, bo chętnie bym ją odwiedziła.
Pozostała fotografia, niekompletny serwis kawowy, kilka talerzy z tamtych lat...i jeszcze...tęsknota.
Światło przedwiośnia gra własny koncert niosąc przesłanie, że trzeba się cieszyć każdą chwilą, gdy jest z nami.
Zimne jeszcze wieczory można " zacieplić" książką. Kolejne tytuły D. Gąsiorowskiej zauroczyły mnie całkowicie.
Wracając do światła...możemy uczyć się od drzew, że warto piąć się ku Niebu.
Dobrego światła Wam życzę, w takiej ilości, jaka komu aktualnie potrzebna.
Strony
▼
sobota, 29 lutego 2020
poniedziałek, 24 lutego 2020
Pamiątki wyjątkowej wartości.
Jak Wam wiadomo, do szkoły trafiłam niemalże " z łapanki" i miałam tam pobyć tylko rok.
Tymczasem nieprzewidywalne życie sprawiło, że szkołę pokochałam i jeden rok zamienił się w 35 lat. Początki mojej pracy sięgają czasów, gdy sprawdziany pisałam przez kalkę techniczną, a że klasa liczyła ponad 20 uczniów, trzeba było tekst i rysunki przepisywać średnio sześciokrotnie.
Moja szefowa, zaraz na starcie przydzieliła mi wychowawstwo w ( jej zdaniem) najtrudniejszej klasie- szóstej. Rychło okazało się, że znaleźliśmy wspólny język i nasza współpraca ułożyła się wzorowo. Gdy moi Uczniowie opuszczali szkolne mury na zawsze, ja przeżywałam jeszcze spotkanie z Janem Pawłem II na tarnowskich błoniach, podczas których, 10 czerwca 1987 roku, wyniósł do chwały błogosławionych córkę naszej ziemi- Karolinę Kózkównę, a pod sercem nosiłam mojego drugiego Syna. Miałam wówczas 26 lat, ogromny zapał do pracy, a spotkanie z Papieżem Polakiem umocniło mnie jeszcze bardziej.
Nic dziwnego, że laurka, którą prezentuję z prawej strony, wywołała w moim sercu ogromną radość.
To byli pierwsi moi Wychowankowie- wspaniała młodzież.
Do dziś z wielkim sentymentem wspominam tamten czerwiec pełen szczęśliwych dla mnie wydarzeń.
Z lewej strony zdjęcia, równie ważny "order pyzatej gęby" przyznany na polu przysparzania radości:-)
A jeśli mowa o radości, to przypomniało mi się nietypowe wydarzenie.
Tuż po wejściu na lekcję matematyki w klasie ósmej, a była to pierwsza lekcja, pomyślałam, że odrobina pozytywnego szaleństwa nie zaszkodzi i nagrodzę w ten wiosenny dzień osobę, która się najpiękniej uśmiechnie.
Przy samych drzwiach siedziała Agnieszka, do dziś pamiętam jej szczery, radosny uśmiech na powitanie. Matematyka nie była jej ulubionym przedmiotem, ale tego dnia zadałam jej takie pytanie, że byłam pewna, iż odpowie bezbłędnie. Tak się stało i została nagrodzona oceną bardzo dobrą, a jej radość była ogromna.
Niebawem jej dzieci będą kończyć naukę w szkole podstawowej, a ona być może, nie pamięta tamtego zdarzenia, a na pewno nie zna genezy tej oceny:-)
Dobrze, że w życiu trafiają nam się takie miłe chwile, które na długo zapadają w pamięć.
Do miłych chwil, każdego roku zaliczam czas kwitnienia bzów, a teraz w oczekiwaniu na " bzowy spektakl" namalowałam taki " bzowy" obraz.
Dziękuję również za kolejne urodzinowe życzenia nadesłane w różnych formach, a tutaj w sposób szczególny Karolince https://na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com/ i Lence http://zaciszelenki.blogspot.com/
Jestem ogromnie zapracowana, ale każdy piękny widok jest w stanie mnie zatrzymać.
Tę drogę wiodącą z Gorzyc do Otfinowa, pokonywałam w swoim życiu wielokrotnie, ale o tym bedzie przy okazji innych wspomnień...
Być może, na kolejny post nie każę Wam długo czekać...
Tymczasem nieprzewidywalne życie sprawiło, że szkołę pokochałam i jeden rok zamienił się w 35 lat. Początki mojej pracy sięgają czasów, gdy sprawdziany pisałam przez kalkę techniczną, a że klasa liczyła ponad 20 uczniów, trzeba było tekst i rysunki przepisywać średnio sześciokrotnie.
Moja szefowa, zaraz na starcie przydzieliła mi wychowawstwo w ( jej zdaniem) najtrudniejszej klasie- szóstej. Rychło okazało się, że znaleźliśmy wspólny język i nasza współpraca ułożyła się wzorowo. Gdy moi Uczniowie opuszczali szkolne mury na zawsze, ja przeżywałam jeszcze spotkanie z Janem Pawłem II na tarnowskich błoniach, podczas których, 10 czerwca 1987 roku, wyniósł do chwały błogosławionych córkę naszej ziemi- Karolinę Kózkównę, a pod sercem nosiłam mojego drugiego Syna. Miałam wówczas 26 lat, ogromny zapał do pracy, a spotkanie z Papieżem Polakiem umocniło mnie jeszcze bardziej.
Nic dziwnego, że laurka, którą prezentuję z prawej strony, wywołała w moim sercu ogromną radość.
To byli pierwsi moi Wychowankowie- wspaniała młodzież.
Do dziś z wielkim sentymentem wspominam tamten czerwiec pełen szczęśliwych dla mnie wydarzeń.
Z lewej strony zdjęcia, równie ważny "order pyzatej gęby" przyznany na polu przysparzania radości:-)
A jeśli mowa o radości, to przypomniało mi się nietypowe wydarzenie.
Tuż po wejściu na lekcję matematyki w klasie ósmej, a była to pierwsza lekcja, pomyślałam, że odrobina pozytywnego szaleństwa nie zaszkodzi i nagrodzę w ten wiosenny dzień osobę, która się najpiękniej uśmiechnie.
Przy samych drzwiach siedziała Agnieszka, do dziś pamiętam jej szczery, radosny uśmiech na powitanie. Matematyka nie była jej ulubionym przedmiotem, ale tego dnia zadałam jej takie pytanie, że byłam pewna, iż odpowie bezbłędnie. Tak się stało i została nagrodzona oceną bardzo dobrą, a jej radość była ogromna.
Niebawem jej dzieci będą kończyć naukę w szkole podstawowej, a ona być może, nie pamięta tamtego zdarzenia, a na pewno nie zna genezy tej oceny:-)
Dobrze, że w życiu trafiają nam się takie miłe chwile, które na długo zapadają w pamięć.
Do miłych chwil, każdego roku zaliczam czas kwitnienia bzów, a teraz w oczekiwaniu na " bzowy spektakl" namalowałam taki " bzowy" obraz.
Dziękuję również za kolejne urodzinowe życzenia nadesłane w różnych formach, a tutaj w sposób szczególny Karolince https://na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com/ i Lence http://zaciszelenki.blogspot.com/
Jestem ogromnie zapracowana, ale każdy piękny widok jest w stanie mnie zatrzymać.
Tę drogę wiodącą z Gorzyc do Otfinowa, pokonywałam w swoim życiu wielokrotnie, ale o tym bedzie przy okazji innych wspomnień...
Być może, na kolejny post nie każę Wam długo czekać...
sobota, 15 lutego 2020
Moja tarcza szkolna nie wytrzymała próby czasu, ale...
Zanim podam wyniki " szczęśliwej" siódemki, trochę powspominam:-)
To były czasy, gdy fotografia stanowiła unikat! Nie wiem, kto nam zrobił zdjęcie, ale pamiętam, że to była czwarta klasa szkoły podstawowej ( zapowiadałam się na bardzo wysoką dziewczynę, a potem jakoś nagle zwolniłam:-). Na wiejskim, porośniętym trawą, boisku, odbywały się jakieś zawody. Moja koleżanka już była do nich przygotowana. Nie wiem, gdzie ona teraz mieszka, a bez jej zgody nie chcę publikować wizerunku, więc posłużyłam się tarczą szkolną. W tych czasach, nikt nie mógł się w szkole pojawić bez chałata ( fartuszka szkolnego) z naszytą ( a nie na agrafce zawieszoną) tarczą szkolną. Moja tarcza nie przetrwała do dziś, ale ta, którą prezentuję na zdjęciu, czyli tarcza z czasów nauki w tejże szkole, moich Synów jest prawie taka sama. Tamta nie miała tylko imienia, bo imię szkole nadałam dopiero ja w 1993 roku.
Tak więc tarcza naszyta na górnej części rękawa, była znakiem rozpoznawczym ucznia.
Najbardziej " oporni" na szkołę chłopcy, mogli zapomnieć białego kołnierzyka, ale o braku tarczy szkolnej nie mogło być mowy.
Gdy po 19. latach od zrobienia powyższego zdjęcia, zostałam dyrektorem tejże szkoły, zadbałam również o uczniowskie tarcze.
Do szkoły przyjeżdżał wówczas starszy Pan Waldemar ze swoją nieodzowną skórzaną, brązową walizeczką i przedstawiał ofertę swojej " firmy", tarcze szkolne, emblematy, odznaki. Najczęściej zamawianymi były: " dyżurny klasowy, dyżurny szkolny, wzorowy uczeń, wzorowy czytelnik, najlepszy matematyk, mistrz ortografii, mistrz sportu itp."
Sądząc po wyjątkowym akcencie, Pan Waldemar był Kresowiakiem, (co zresztą w późniejszych rozmowach, potwierdził) a jego maniery, kultura i styl bycia były niezwykłe.
P. Waldemar przy okazji transakcji wiele opowiadał, nie spieszył się, lubił posiedzieć w mojej maleńkiej kancelarii szkolnej, w której mieściło się biurko z krzesłem, fotelik dla gościa, a szafy z dokumentacją upchnięte były przy ścianach aż pod sam sufit. Obok okna, na półeczce stał telefon " na korbkę", a wszelkie rozmowy zamawiało się przez pocztę mieszczącą się w sąsiedniej wiosce.
Wspomniany Pan zawsze wywiązywał się wzorowo z przyjętego zamówienia, płaciłam przy odbiorze gotówką, nie było przelewów i numerów kont w tak małych zamówieniach.
Z chwilą gdy objęłam stanowisko dyrektora Gimnazjum w Oleśnie, P. Waldemar i tam mnie odnalazł.
Niestety, współpraca nie trwała długo, bo czasy i obyczaje się zmieniały, fartuszki i tarcze wyszły z użytku, mimo chwilowych starań jednego z ministrów oświaty.
Nie wiem, czy P. Waldemar żyje, był dużo starszy ode mnie, a ja przecież dziś ostatni raz mam piątkę w rzędzie dziesiątek:-)
Ludzie o pięknym sercu, wysokiej kulturze, zostają w naszej pamięci jako wspomnienie minionych, dobrych chwil...
Właśnie teraz za wszystkie podarunki z racji owej ostatniej " piątki" serdecznie dziękuję, bowiem bardzo sobie cenię każdy gest życzliwości, mimo, że w sposób szczególny urodzin nie obchodzę.
Prezentami od serca zawsze się cieszę i ogromnie za nie dziękuję. A teraz zobaczcie, jakie piękne podarunki nadeszły do mnie :
Od Iwonki, która pięknie pisze do mnie ze swoich wspaniałych podróży.
Od Ismeny
Od Małgosi X
Od Janeczki
Moje wszystkie różańce są omodlone, bowiem wiarę w moc modlitwy różańcowej otrzymałam w darze od mojej Mamy...O Was wszystkich też pamiętam...
Schowawszy pudełeczko z czekoladkami przed wszystkimi domowymi łasuchami ( a jest ich wielu, na czele ze mną) nie wiedziałam, co jeszcze kryje serduszko. Dziękuję Małgosi B. że poleciła mi tam zaglądnąć, bo w pudełeczku znalazły się te oto śliczne, wyjątkowe w swej treści dary.
Różańce w moim ulubionym, czerwonym kolorze i Anioł Stróż, którego nieustannie proszę o opiekę, zwłaszcza nad najmłodszymi, bardzo ruchliwymi członkami naszej rodziny.
Wybacz Małgosiu to moje niedopatrzenie, ale wykazałam się wczoraj silną wolą nie sięgając po praliny:-)
A szczęśliwy los w dzisiejszej zabawie należy do Agatki Z.
Proszę Agatko o podanie rodzaju kwiatów i kolorystyki bowiem koniecznie trzeba się zbierać do malowania.
Pozostałym Uczestnikom dziękuję za udział i obiecuję kolejne zabawy w przyszłości.
To były czasy, gdy fotografia stanowiła unikat! Nie wiem, kto nam zrobił zdjęcie, ale pamiętam, że to była czwarta klasa szkoły podstawowej ( zapowiadałam się na bardzo wysoką dziewczynę, a potem jakoś nagle zwolniłam:-). Na wiejskim, porośniętym trawą, boisku, odbywały się jakieś zawody. Moja koleżanka już była do nich przygotowana. Nie wiem, gdzie ona teraz mieszka, a bez jej zgody nie chcę publikować wizerunku, więc posłużyłam się tarczą szkolną. W tych czasach, nikt nie mógł się w szkole pojawić bez chałata ( fartuszka szkolnego) z naszytą ( a nie na agrafce zawieszoną) tarczą szkolną. Moja tarcza nie przetrwała do dziś, ale ta, którą prezentuję na zdjęciu, czyli tarcza z czasów nauki w tejże szkole, moich Synów jest prawie taka sama. Tamta nie miała tylko imienia, bo imię szkole nadałam dopiero ja w 1993 roku.
Tak więc tarcza naszyta na górnej części rękawa, była znakiem rozpoznawczym ucznia.
Najbardziej " oporni" na szkołę chłopcy, mogli zapomnieć białego kołnierzyka, ale o braku tarczy szkolnej nie mogło być mowy.
Gdy po 19. latach od zrobienia powyższego zdjęcia, zostałam dyrektorem tejże szkoły, zadbałam również o uczniowskie tarcze.
Do szkoły przyjeżdżał wówczas starszy Pan Waldemar ze swoją nieodzowną skórzaną, brązową walizeczką i przedstawiał ofertę swojej " firmy", tarcze szkolne, emblematy, odznaki. Najczęściej zamawianymi były: " dyżurny klasowy, dyżurny szkolny, wzorowy uczeń, wzorowy czytelnik, najlepszy matematyk, mistrz ortografii, mistrz sportu itp."
Sądząc po wyjątkowym akcencie, Pan Waldemar był Kresowiakiem, (co zresztą w późniejszych rozmowach, potwierdził) a jego maniery, kultura i styl bycia były niezwykłe.
P. Waldemar przy okazji transakcji wiele opowiadał, nie spieszył się, lubił posiedzieć w mojej maleńkiej kancelarii szkolnej, w której mieściło się biurko z krzesłem, fotelik dla gościa, a szafy z dokumentacją upchnięte były przy ścianach aż pod sam sufit. Obok okna, na półeczce stał telefon " na korbkę", a wszelkie rozmowy zamawiało się przez pocztę mieszczącą się w sąsiedniej wiosce.
Wspomniany Pan zawsze wywiązywał się wzorowo z przyjętego zamówienia, płaciłam przy odbiorze gotówką, nie było przelewów i numerów kont w tak małych zamówieniach.
Z chwilą gdy objęłam stanowisko dyrektora Gimnazjum w Oleśnie, P. Waldemar i tam mnie odnalazł.
Niestety, współpraca nie trwała długo, bo czasy i obyczaje się zmieniały, fartuszki i tarcze wyszły z użytku, mimo chwilowych starań jednego z ministrów oświaty.
Nie wiem, czy P. Waldemar żyje, był dużo starszy ode mnie, a ja przecież dziś ostatni raz mam piątkę w rzędzie dziesiątek:-)
Ludzie o pięknym sercu, wysokiej kulturze, zostają w naszej pamięci jako wspomnienie minionych, dobrych chwil...
Właśnie teraz za wszystkie podarunki z racji owej ostatniej " piątki" serdecznie dziękuję, bowiem bardzo sobie cenię każdy gest życzliwości, mimo, że w sposób szczególny urodzin nie obchodzę.
Prezentami od serca zawsze się cieszę i ogromnie za nie dziękuję. A teraz zobaczcie, jakie piękne podarunki nadeszły do mnie :
Od Iwonki, która pięknie pisze do mnie ze swoich wspaniałych podróży.
Od Ismeny
Od Małgosi X
Od Janeczki
Moje wszystkie różańce są omodlone, bowiem wiarę w moc modlitwy różańcowej otrzymałam w darze od mojej Mamy...O Was wszystkich też pamiętam...
Schowawszy pudełeczko z czekoladkami przed wszystkimi domowymi łasuchami ( a jest ich wielu, na czele ze mną) nie wiedziałam, co jeszcze kryje serduszko. Dziękuję Małgosi B. że poleciła mi tam zaglądnąć, bo w pudełeczku znalazły się te oto śliczne, wyjątkowe w swej treści dary.
Różańce w moim ulubionym, czerwonym kolorze i Anioł Stróż, którego nieustannie proszę o opiekę, zwłaszcza nad najmłodszymi, bardzo ruchliwymi członkami naszej rodziny.
Wybacz Małgosiu to moje niedopatrzenie, ale wykazałam się wczoraj silną wolą nie sięgając po praliny:-)
A szczęśliwy los w dzisiejszej zabawie należy do Agatki Z.
Proszę Agatko o podanie rodzaju kwiatów i kolorystyki bowiem koniecznie trzeba się zbierać do malowania.
Pozostałym Uczestnikom dziękuję za udział i obiecuję kolejne zabawy w przyszłości.
Zauroczona stylem pisarskim tej Autorki, proponuję kolejną powieść na jeszcze zimowe wieczory.
Do spotkania w kolejnym poście.
piątek, 7 lutego 2020
Przypadki chodzą po ludziach.
Lubię szybkie działanie. Pewnie to predyspozycje otrzymane w darze genowym decydują w dużej mierze o " naszej szybkości", ale też ogrom podjętych zadań wymaga zwiększenia tempa ich wykonania. Tak czy siak, od zawsze lubiłam działać szybko.
Tak też było ostatnio, gdy domownikom zamarzyła się " czekolada z PRL-u"
Kilka wolnych minut i... 2 szklanki cukru zagotowane z połową szklanki wody i 20 dag margaryny, przyjęły z chęcią 5 łyżek pięknego, ciemnego kakao, czekając na pół kilograma mleka w proszku.
Wpadłam więc do spiżarni, chwyciłam niebieską, szeleszczącą torebkę i zdecydowanym ruchem wysypałam jej zawartość do kakaowej masy. Początkowo myślałam, że to granulki mleka tak chrupią pod drewnianą łyżką, ale gdy zaświeciłam więcej świateł okazało się, że w niebieskich torebkach bywa też...kasza manna!!! ( dobrze, że było tam tylko ćwierć kilograma).
Grunt, to nie wpadać w panikę: specyfik na ogień, mieszamy energicznie przez kilka minut, studzimy, a potem robimy " a la ziemniaczki". Żaden nie trafił do odpadów!
Taki to przypadek przyszedł do mnie!
Po dwóch dniach odnalazłam mleko i zrobiłam czekoladę rodem z czasów, gdy dzieciom przysługiwało 10 dag czekolady na miesiąc!!! Jest pyszna, krucha i nie ma żadnej literki "E"!
Fajnie prezentuje się w towarzystwie kubka i talerzyka, które świetnie pamiętają czasy PRL-u.
Kubek to pamiątka po mojej chrzestnej, wesołej cioci Kazi z Krakowa.
Ciocia gromadziła różne pamiątki, zapisywała ważne fakty. Chyba mam to po niej, wszak ludowe porzekadło mówi, że dzieci " wdają się" do swoich chrzestnych.
Ale wróćmy do przypadków " historycznych", właśnie z tamtych czasów.
Byłam uczennicą trzeciej lub czwartej klasy szkoły podstawowej, gdy nagle zostałam wezwana przez jedną z nauczycielek, która próbowała od uczniów klasy ósmej wyegzekwować odmianę rzeczownika przez przypadki. Pani, wierząc, że ich zawstydzi, nakazała mi odmienić rzeczownik: przyjaciel, co ja z przejęciem i wielką gorliwością, stojąc na baczność, odziana w granatowy fartuszek z białym kołnierzykiem, uczyniłam, zdobywając uznanie Pani i narażając się na uszczypliwości ze strony kolegów "pod wąsem". Rzeczony Mietek, którego nie interesowały różnice między dopełniaczem a biernikiem, przez kilka tygodni wyśmiewał się ze mnie na szkolnych korytarzach.
Pamiętam, że wiele ówczesnych nauczycielek stosowało taką " metodę nauczania" nie bacząc na jej owoce!
Dziś wspominam tamte czasy z nostalgicznym uśmiechem malując kolejną chatkę dla turystów przybywających do Zalipia.
Przypominam też Czytelnikom, że trwają zapusty, a kolejne czekające nas przed Wielkim Postem trzy niedziele to: Starozapustna, Mięsopustna i Zapustna.
W tym czasie niegdyś darto pierze po domach, a takie wyskubki były okazją do tańców i raczenia się kołaczami z serem.
I ja na takich wyskubkach bywałam, kawę zbożową piłam, kołacze zajadałam i babskich ploteczek słuchałam.
Takie to przypadki chodziły po ludziach w zapusty, a pomna na te czasy, przypominam o trwającej zabawie zapustnej, którą współcześni "candy" nazywają:-)
Tak też było ostatnio, gdy domownikom zamarzyła się " czekolada z PRL-u"
Kilka wolnych minut i... 2 szklanki cukru zagotowane z połową szklanki wody i 20 dag margaryny, przyjęły z chęcią 5 łyżek pięknego, ciemnego kakao, czekając na pół kilograma mleka w proszku.
Wpadłam więc do spiżarni, chwyciłam niebieską, szeleszczącą torebkę i zdecydowanym ruchem wysypałam jej zawartość do kakaowej masy. Początkowo myślałam, że to granulki mleka tak chrupią pod drewnianą łyżką, ale gdy zaświeciłam więcej świateł okazało się, że w niebieskich torebkach bywa też...kasza manna!!! ( dobrze, że było tam tylko ćwierć kilograma).
Grunt, to nie wpadać w panikę: specyfik na ogień, mieszamy energicznie przez kilka minut, studzimy, a potem robimy " a la ziemniaczki". Żaden nie trafił do odpadów!
Taki to przypadek przyszedł do mnie!
Po dwóch dniach odnalazłam mleko i zrobiłam czekoladę rodem z czasów, gdy dzieciom przysługiwało 10 dag czekolady na miesiąc!!! Jest pyszna, krucha i nie ma żadnej literki "E"!
Fajnie prezentuje się w towarzystwie kubka i talerzyka, które świetnie pamiętają czasy PRL-u.
Kubek to pamiątka po mojej chrzestnej, wesołej cioci Kazi z Krakowa.
Ciocia gromadziła różne pamiątki, zapisywała ważne fakty. Chyba mam to po niej, wszak ludowe porzekadło mówi, że dzieci " wdają się" do swoich chrzestnych.
Ale wróćmy do przypadków " historycznych", właśnie z tamtych czasów.
Byłam uczennicą trzeciej lub czwartej klasy szkoły podstawowej, gdy nagle zostałam wezwana przez jedną z nauczycielek, która próbowała od uczniów klasy ósmej wyegzekwować odmianę rzeczownika przez przypadki. Pani, wierząc, że ich zawstydzi, nakazała mi odmienić rzeczownik: przyjaciel, co ja z przejęciem i wielką gorliwością, stojąc na baczność, odziana w granatowy fartuszek z białym kołnierzykiem, uczyniłam, zdobywając uznanie Pani i narażając się na uszczypliwości ze strony kolegów "pod wąsem". Rzeczony Mietek, którego nie interesowały różnice między dopełniaczem a biernikiem, przez kilka tygodni wyśmiewał się ze mnie na szkolnych korytarzach.
Pamiętam, że wiele ówczesnych nauczycielek stosowało taką " metodę nauczania" nie bacząc na jej owoce!
Dziś wspominam tamte czasy z nostalgicznym uśmiechem malując kolejną chatkę dla turystów przybywających do Zalipia.
Przypominam też Czytelnikom, że trwają zapusty, a kolejne czekające nas przed Wielkim Postem trzy niedziele to: Starozapustna, Mięsopustna i Zapustna.
W tym czasie niegdyś darto pierze po domach, a takie wyskubki były okazją do tańców i raczenia się kołaczami z serem.
I ja na takich wyskubkach bywałam, kawę zbożową piłam, kołacze zajadałam i babskich ploteczek słuchałam.
Takie to przypadki chodziły po ludziach w zapusty, a pomna na te czasy, przypominam o trwającej zabawie zapustnej, którą współcześni "candy" nazywają:-)
sobota, 1 lutego 2020
Może nie wszystkie przysłowia się spełniają :-)
Luty przywitał nas ciepło i słonecznie.
A Gromniczna powinna być mroźna i śnieżna bo: "Jak słońce jasno świeci na Gromnice, to przyjdą wielkie mrozy i śnieżyce".
Na pocieszenie dorzucę inne przysłowie: "Maria pogodna, będzie jesień dorodna".
Które się sprawdzi? czas pokaże.
Święto Matki Bożej Gromnicznej jest mi bardzo bliskie z racji tradycji i głębokiego szacunku dla świecy poświęconej w Dniu Oczyszczenia Najświętszej Marii Panny- obecnie Ofiarowania Pańskiego.
I kojarzy mi się z moją Babcią i innymi babciami z sąsiedztwa, które mimo podeszłego wieku, szły w tym dniu gromadnie do kościoła, bo nie wyobrażano sobie, by ktoś, kto jest " na chodzie", w tym dniu nie poświęcił gromnicy. Babciom nie straszne były mroźne poranki, szły zakutane w grube, kraciaste chusty, a każda z nich w ręku dzierżyła pięknie przyzdobioną gromnicę, znak żywej wiary w opiekę Matki Bożej. O tym święcie pisałam wielokrotnie na swoim blogu i tak jak kobiety z mojej wioski każdego roku poświęcam gromnicę, ale zamiast mrozów trzaskających jest łagodne ciepło, a iść nie trzeba pieszo bo każdy dysponuje samochodem. Pozostały jednak te same setki płomyków palących się na przystrojonych gromnicach i świadomość, że zima przekroczyła połowę.
Pamiętając o blogowym cyklu pamiątkowym, postanowiłam zamieścić zdjęcia starych medalików, które w różnorodny sposób trafiły do naszego domu i są łącznikiem z bardziej lub mniej odległymi czasami kiedy to medalik zakupiony na odpuście, bądź podczas pielgrzymki do pobliskiego sanktuarium, był często jedyną ozdobą wiejskiej kobiety.
Funkcja ozdoby nie była najważniejsza ( choć kobiety zawsze chciały mieć na szyi coś ładnego), bowiem poświęcony medalik, zawieszony na łańcuszku był oznaką wiary, której nikt nie manifestował, ale też nikt się nie wstydził. Nosiło się go więc często " na wierzch" czyli wykładając go na noszoną odzież.
Niektóre z zachowanych medalików należały do nieżyjących już kobiet z mojej rodziny, a ten najbardziej zniszczony, wykopał mój mąż podczas uprawy georginiowego pola. Zapewne, któraś z niewiast zgubiła go podczas pielenia, a przysypany ziemią, został odnaleziony dopiero po wielu latach. Nigdy się nie dowiem, do kogo należał...
Medaliki były wykonane z tanich materiałów. Wiejskie kobiety nie stać było na srebro, a o złocie nie było mowy, wszak mieszkały w takich chatkach.
Zainteresowanych tematyką starych medalików i historii z nimi związanych odsyłam do wspaniałego bloga prowadzonego przez Szarą Sowę http://wkregusakrum.blogspot.com/
W tych chatkach wychowywało się kilka pokoleń, a zadaniem babci było codzienne, poranne śpiewanie Godzinek ku czci Maryi. Babcie śpiewały " zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą, zacznijcie opowiadać cześć jej niepojętą" podczas porannej krzątaniny, zapalania w piecu, przygotowywania skromnego śniadania, zanim inni zdążyli przetrzeć oczy.
Nic dziwnego, że tę piękną, śpiewaną modlitwę, choć bardzo długą, wszyscy znali na pamięć.
Ze wspomnień o zimowej bieli w dawnych czasach powstał kolejny obraz z serii zalipiańskich chatek.
A ja żegnam się z Wami ciepłym zachodem słońca dziękując za kolejny darowany mi dzień ...
A Gromniczna powinna być mroźna i śnieżna bo: "Jak słońce jasno świeci na Gromnice, to przyjdą wielkie mrozy i śnieżyce".
Na pocieszenie dorzucę inne przysłowie: "Maria pogodna, będzie jesień dorodna".
Które się sprawdzi? czas pokaże.
Święto Matki Bożej Gromnicznej jest mi bardzo bliskie z racji tradycji i głębokiego szacunku dla świecy poświęconej w Dniu Oczyszczenia Najświętszej Marii Panny- obecnie Ofiarowania Pańskiego.
I kojarzy mi się z moją Babcią i innymi babciami z sąsiedztwa, które mimo podeszłego wieku, szły w tym dniu gromadnie do kościoła, bo nie wyobrażano sobie, by ktoś, kto jest " na chodzie", w tym dniu nie poświęcił gromnicy. Babciom nie straszne były mroźne poranki, szły zakutane w grube, kraciaste chusty, a każda z nich w ręku dzierżyła pięknie przyzdobioną gromnicę, znak żywej wiary w opiekę Matki Bożej. O tym święcie pisałam wielokrotnie na swoim blogu i tak jak kobiety z mojej wioski każdego roku poświęcam gromnicę, ale zamiast mrozów trzaskających jest łagodne ciepło, a iść nie trzeba pieszo bo każdy dysponuje samochodem. Pozostały jednak te same setki płomyków palących się na przystrojonych gromnicach i świadomość, że zima przekroczyła połowę.
Pamiętając o blogowym cyklu pamiątkowym, postanowiłam zamieścić zdjęcia starych medalików, które w różnorodny sposób trafiły do naszego domu i są łącznikiem z bardziej lub mniej odległymi czasami kiedy to medalik zakupiony na odpuście, bądź podczas pielgrzymki do pobliskiego sanktuarium, był często jedyną ozdobą wiejskiej kobiety.
Funkcja ozdoby nie była najważniejsza ( choć kobiety zawsze chciały mieć na szyi coś ładnego), bowiem poświęcony medalik, zawieszony na łańcuszku był oznaką wiary, której nikt nie manifestował, ale też nikt się nie wstydził. Nosiło się go więc często " na wierzch" czyli wykładając go na noszoną odzież.
Niektóre z zachowanych medalików należały do nieżyjących już kobiet z mojej rodziny, a ten najbardziej zniszczony, wykopał mój mąż podczas uprawy georginiowego pola. Zapewne, któraś z niewiast zgubiła go podczas pielenia, a przysypany ziemią, został odnaleziony dopiero po wielu latach. Nigdy się nie dowiem, do kogo należał...
Medaliki były wykonane z tanich materiałów. Wiejskie kobiety nie stać było na srebro, a o złocie nie było mowy, wszak mieszkały w takich chatkach.
Zainteresowanych tematyką starych medalików i historii z nimi związanych odsyłam do wspaniałego bloga prowadzonego przez Szarą Sowę http://wkregusakrum.blogspot.com/
W tych chatkach wychowywało się kilka pokoleń, a zadaniem babci było codzienne, poranne śpiewanie Godzinek ku czci Maryi. Babcie śpiewały " zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą, zacznijcie opowiadać cześć jej niepojętą" podczas porannej krzątaniny, zapalania w piecu, przygotowywania skromnego śniadania, zanim inni zdążyli przetrzeć oczy.
Nic dziwnego, że tę piękną, śpiewaną modlitwę, choć bardzo długą, wszyscy znali na pamięć.
Ze wspomnień o zimowej bieli w dawnych czasach powstał kolejny obraz z serii zalipiańskich chatek.
A ja żegnam się z Wami ciepłym zachodem słońca dziękując za kolejny darowany mi dzień ...