Kilka dni temu chciałam przygotować posta z radością.
Absolutnie ( w tym konkretnym przypadku) nie miałam zamiaru chwalić się, ale podzielić moją radością.
Dlaczego nie chwalić? Bo w sprawach duchowej wagi powinna obowiązywać inna zasada, ale przejdźmy do mojej radości.
Zaznaczam, że mojej zasługi jest tu maleńko, wszystko to łaska otrzymana w darze, jednym z wielu, jakie są naszym udziałem.
Moi Czytelnicy wiedzą, że od ponad 8 lat, każdego 18 dnia miesiąca udaję się do Wał Rudy, by tam uczestniczyć w Drodze Krzyżowej szlakiem męczeństwa Błogosławionej.
Za każdym razem ktoś inny przygotowuje rozważania Drogi Krzyżowej, a nad całością czuwa zawsze Ks. Kustosz Sanktuarium w Zabawie, wielki Czciciel Błogosławionej.
18 lipca uczestniczyłam setny raz w takim nabożeństwie i nigdy, nawet w pandemii nie miałam żadnej przerwy.
W tym dniu poprowadziłam też rozważania według własnego tekstu po raz szósty.
W tym czasie ośmiu lat, przyszły na świat wszystkie moje Wnuki, czwórka zdrowych dzieci, o innych łaskach nie wspomnę, bo nie o wszystkich nawet wiem.
Sam fakt, że mogłam uczestniczyć zawsze, w tych stu Drogach już jest wielką łaską, że okoliczności i zdrowie na to pozwoliły. Towarzyszy mi prawie zawsze mój Mąż, choć on miał kilka nieobecności z przyczyn od niego niezależnych.
Wszystkie te uroczystości utrwaliłam na zdjęciach, niektóre zdjęcia i niektóre wiersze znalazły miejsce w pięknym albumie ofiarowanym mi przez moją drogą blogową Przyjaciółkę, a który powędruje jako wotum do Sanktuarium.
Jakże ogromne było moje wzruszenie gdy przed rozpoczęciem Drogi Krzyżowej, Ks. Kustosz Zbigniew, wręczył mi perłowy różaniec z relikwiami Bł. Karoliny będący pamiątką setnej rocznicy Jej śmierci, która przypadła 18 listopada 2014 roku.
Oto kilka stron wspomnianego albumu:
Dwa dni temu, w piątek, nasz 14- letni labrador, ( przed 12 laty przygarnięty jako wyrzucony i prawie zagłodzony na śmierć młody piesek), niespodziewanie opuścił nasze domostwo, choć nigdy w ostatnich latach choroby nie wychodził poza teren naszego podwórka i przydomowego lasu.
Gdy wieczorem zamykając bramę wjazdową zorientowałam się, że Browara nie ma w żadnym z jego ulubionych miejsc, gdzie całymi godzinami drzemał, rozpoczęliśmy z Mężem poszukiwania. Browar od dawna zmaga się z chorobą nowotworową, jest słaby i nie wybiera się na dłuższe spacery.
Okazało się, że przydomowy teren jest pusty, rozszerzyliśmy zasięg poszukiwań, ale bezskutecznie. Objechaliśmy całą wioskę, sprawdziliśmy teren nad rzeką, po drugim, sobotnim dniu poszukiwań, z ogromnym smutkiem doszliśmy do wniosku, że zgodnie z psią intuicją, odszedł daleko od domu, by zakończyć swój żywot.
Ta myśl była straszna, nie wiedzieliśmy gdzie jest i w jakim stanie, otwarte bramy i bramki czekały bezskutecznie na jego powrót a na facebookowe ogłoszenia nikt nie odpowiedział.
Dziś po naszym powrocie z kościoła odebraliśmy telefon od syna, którego powiadomił dawny kolega, że jego mama znalazła w lesie podobnego psa.
Pojechaliśmy błyskawicznie, to był on...
Chyba nie muszę pisać, że płakałam z radości, że nasz stary, wysłużony zwierzak jest żyw.
Znów leży na podwórku, a ja z wdzięcznością myślę o P. Eli, która ratując z wielką troską starą psinę, pomyślała, że kolejny raz jakiś zły człowiek pozbył się w wakacje niewygodnego bagażu.
Na szczęście, są ludzie, którzy potrafią okazać dobre serce.
Cała historia zakończyła się szczęśliwie, a to bohater dziwnego odejścia z domu, w którym był zawsze otoczony miłością ( pewnie dlatego nie chciał nam zadawać bólu w jego rozumieniu).
Dla wszystkich tu obecnych i tych, co przeżywają historie zbudowane ze smutku i radości, zamieszczam kilka letnich zdjęć z naszej niezwykłej krainy...