wtorek, 31 października 2017

Wyjątkowy czas pamięci i modlitwy.


Wszystkich Świętych- 1 listopada to uroczystość tych osób, które mogą już cieszyć się Niebem, którzy zostali świętymi, a więc są w miejscu, do którego cała ich wiara za życia prowadziła.




Dzień Zaduszny- 2 listopada to święto wszystkich tych, którzy zmarli, a jeszcze nie są w Niebie.


Ludzie wierzący modlą się za dusze swoich Bliskich szczególnie w oktawie tych świąt czyli od 1 do 8 listopada.

Wszyscy inni również wspominają Zmarłych, odwiedzają ich groby, zapalają światła na znak pamięci i wdzięczności.

W polskiej tradycji i kulturze to wyjątkowe dni, mamy tyle pięknych zwyczajów, że moim zdaniem, nie potrzeba wprowadzać nowych, które w żaden sposób nie pasują do polskiej tradycji. Ale każdy ma prawo myśleć inaczej.
Listopad sprzyja refleksji, przyroda obumiera, spadają liście, pogoda bywa dotkliwa, a my swoje kroki kierujemy na cmentarze.
Prawda o przemijaniu jest niepodważalna...
Ale nadzieja życia wiecznego pozwala patrzeć na aspekt śmierci jako na moment przejścia do innego życia.
Lubię odwiedzać cmentarze, te, na których spoczęli moi Bliscy i Znajomi oraz te, na których przemawia do mnie historia.
Za każdym nagrobkiem kryje się opowieść o życiu, które minęło, po którym pozostała wdzięczna pamięć.
Wędrówka po cmentarzach jest lekcją patriotyzmu, warto, by o tym pamiętali rodzice, zwłaszcza młodzi.
W dzisiejszym poście przedstawiam zdjęcia z moich cmentarnych wędrówek, których wiele było w moim życiu.
Tęcza nad cmentarzem widziana jesienną porą jest znakiem łączności ziemi z Niebem...
Stanisław potrafił wszystko naprawić, Maria kochała kwiaty, Natalia była uosobieniem pokory i skromności, 
Bronisław był niezwykle pracowity, Józefa czyniła dobro, Zofia tak dużo się modliła, 
Kazimiera była duszą towarzystwa, Agnieszka pięknie się śmiała, Ryszard kochał majsterkowanie,
Władysława odwiedzała chorych, Paweł miał wspaniałe serce w kalekim ciele, Leszek walczył ze swoimi słabościami, 
Jadwiga pisała piękne wiersze, Krystyna tęskniła za Polską, Stanisława umiłowała wieś i pracę na roli, 
Antoni był zawsze pogodny, Judyta prowadziła niezwykłego bloga, Eugeniusz był najlepszym wychowawcą, etc...
a o nas co kiedyś powiedzą?
Dla Nich ta wiązanka...i moja modlitwa.

sobota, 28 października 2017

Owieczki zdążyły na czas:-)

Owieczki wybrały na swą wędrówkę "do domu" ten sam dzień, co my, na spacer Wąwozem Homole.
Trochę nam zmieniły plan wycieczki, bo szły długo w stronę Nowego Targu stając się przyczyną gigantycznych korków na trasie.
Ale dla ich niecodziennego widoku i "pobekiwań" warto było zrezygnować z niektórych punktów wycieczki.
Pieniny październikową porą czarują wędrowców niezmierzoną paletą barw, a jeśli trafi się na słoneczny dzień, naturalny, przyrodniczy spektakl nie ma sobie równych.
Nigdy wcześniej nie widziałam takiej liczby owiec w jednym miejscu.


Jak wspomniałam, głównym punktem pienińskiej wyprawy był rezerwat przyrody- Wąwóz Homole im. Jana Wiktora.
Przed jego założeniem i w tym miejscu wypasały się owieczki, a naturalne ukształtowanie terenu nie pozwalało im na samotną ucieczkę.  
Oprócz owieczek grasowali tam też poszukiwacze złota, gdzieś tam prawdopodobnie można jeszcze napotkać szyby górnicze- pozostałości po kopalniach złota.

Wąwóz zbudowany jest z wapieni i tworzy głęboki kanion o bardzo stromych, dochodzących do 120 m wysokości, skałach.
Dnem wąwozu płynie Kamionka, która tworzy fantastyczne kaskady.






Nazwa wąwozu pochodzi od ruskiego słowa
"homoła" co oznacza obły, a taki kształt ma dolina.









Powyżej Wąwozu znajduje się Dubantowska Dolinka, doskonałe miejsce na wypoczynek. Zaś po prawej przy wyjściu są
Kamienne księgi, w których wg legendy, zapisane są losy wszystkich ludzi na świecie. Zaszyfrowane pismo odczytał jedynie stary pop z Wielkiego Lipnika, ale Pan Bóg odebrał mu mowę, żeby ludzie nie mogli poznać swoich losów.
Spacer po tej dolinie jest bardzo przyjemną formą odpoczynku.
Złota jesień jest naprawdę piękna...
Kościół św. Jana Chrzciciela w Jaworkach – dawna cerkiew greckokatolicka góruje nad Jaworkami. Wybudowany został w 1798 r.w stylu klasycystycznym z elementami późnobarokowymi
Pieniny urzekają swoją urodą, kto nie poznał tego zakątka naszej Ojczyzny, koniecznie powinien to zrobić.
Na koniec posta, coś bardzo ważnego. W rodzinie moich Przyjaciół urodził się śliczny Chłopczyk.
I tu z pomocą przyszła mi Magdusia ( nie pierwszy zresztą raz), cudnie haftująca wszystko, cokolwiek człowiek wymyśli http://nitkiariadny.blogspot.com/
Metryczka wykonana szybko i perfekcyjnie. Bardzo Ci dziękuję Magdusiu za ten wyjątkowy dar.
A wszystkim Czytelnikom ślę szczere pozdrowienia.

środa, 25 października 2017

Ciąg dalszy opowieści o sześciu pierścionkach...

Skoro moja opowieść wzbudziła takie zainteresowanie, to z radością pociągnę jej dalszą część.
Srebrny, filigranowy pierścionek z fioletowym oczkiem ucieszył mnie ogromnie...
Był czas, że lubiłam oglądać na pewnej platformie handlowej starą porcelanę, obrazy, biżuterię.
Czasem coś kupiłam, ale rzecz jasna, ładne przedmioty miały wielu chętnych do ich nabycia, więc niełatwo było wygrać licytację.
Pewnego dnia pojawił się komplet: pierścionek, wisior i kolczyki.
Znacie to uczucie, kiedy coś wpada w oko, od pierwszej chwili rodzi się w sercu taka tęsknota za pięknym drobiazgiem.
Tak też było w przypadku misternie wykonanego kompletu z fioletowym oczkiem, który w wyobraźni przenosił mnie w dawne czasy.
O swoim pragnieniu zdobycia go, poinformowałam mojego syna Kamila, który wówczas był bardzo młodym chłopcem.
I podszedł do tematu z pełnym zapałem.
Koniec licytacji przypadał na godziny wieczorne, nasz internet chodził wówczas w ślimaczym tempie, więc Kamil stoczył licytacyjną bitwę w domu kolegi mającego szybszy internet.
Końcówka licytacji była bardzo emocjonująca, chętnych na to cudeńko było wielu, ale w ostatnich sekundach Synowi udało się przebić przeciwników bez stosowania internetowych wspomagaczy, zwyciężyły emocje i zaangażowanie.
Gdy zadzwonił do mnie z tą miłą informacją, cieszyłam się jak dziecko.
Dziś zakładam ten pierścionek z wielkim sentymentem, choć zaczyna się robić nieco ciasnawy:-)
Drobne nawet prezenty, ofiarowane z serca, z trudem zdobyte, mają większą wartość niż najcenniejsze klejnoty.
Srebrny pierścionek z cyrkonią otoczoną maleńkimi granatami i osadzoną w koszyczku, delikatny i skromny leżał w jubilerskiej gablocie i był niewiele tańszy od złotych pierścionków, które w latach osiemdziesiątych osiągały wysokie ceny.
A myśmy byli na dorobku. Mąż, tuż po ukończeniu studiów na AGH zarabiał na bardzo odpowiedzialnym stanowisku w Niedomickich Zakładach Celulozy równowartość 20 dolarów miesięcznie. Ja ze względu na rocznego syna Konrada podjęłam pracę w pobliskiej szkole i zarabiałam równowartość 15 dolarów.
Ale ten pierścionek był widocznie dla mnie, więc Mąż mnie wręcz namówił do jego nabycia.
Mam go do dziś, jest taki lekki, z cieniuteńką obrączką, ale jest ciężki od dobrych wspomnień.
Są takie chwile w życiu, które na zawsze zapadają w sercu i są lekarstwem na trudy zwyczajnej codzienności.
Szósty pierścionek, złoty, bez oczka, a wtedy były modne " koszyki z wielkimi kolorowymi szkiełkami" kupiliśmy od kobiety handlującej złotem na tarnowskiej" kapłanówce"- wyjaśniam, że kiedyś ten duży plac służył za miejsce handlowe dla wszelkich artykułów.
Pojechaliśmy wówczas po sweterek rodem z Austrii. W polskich sklepach niewiele było, a te sweterki były piękne, z dobrej włóczki, lekko mechate, z naszywaną aplikacją w tym samym kolorze. Jeden taki sweterek dostałam od koleżanki Mamy, był oliwkowy, nosiłam go długie lata.
Zapragnęłam mieć drugi taki w jakimś ciepłym kolorze, miałam odłożone pieniądze i...
Obeszliśmy z Mężem całą " kapłanówkę" i ani jednego sweterka nie było, nawet w zimnym kolorze:-) Byłam niepocieszona- wówczas jeszcze nie miałam tej mądrości życiowej, jaką zdobyłam po latach.
I wówczas z tłumu wyłoniła się kobieta handlująca- jak wtedy- w Moskwie. Usilnie namawiała nas na coś złotego. Spodobał mi się ten pierścionek, bez oczka z trochę secesyjnym wzorem. Jednak wcześniejsza lekcja na coś się zdała i poszliśmy do jubilera by sprawdzić prawdziwość kruszcu. Tym razem handlarka miała najprawdziwsze radzieckie złoto, a Mąż mnie namówił do zakupu, twierdząc, że pierścionek posłuży mi dużej niż sweterek, którego nie ma:-)
W życiu napotykamy na inne rozwiązania niż te, które wymyśliliśmy sami, postarajmy się zaakceptować to, co przynosi nam los i cieszyć się nawet " zamiennikami".
A na zakończenie tych wszystkich opowieści muszę sięgnąć do czasów sprzed pół wieku.
Mój Tato kupował mi na wszystkich okolicznych odpustach najpiękniejsze pierścionki, żółciutkie, z kolorowymi szkiełkami, miałam ich całą kolekcję, i z różowym oczkiem, i z niebieskim, i z czerwonym, a każdy z nich był z ogromną miłością mojego Taty...
Szkoda, że żaden z nich się do dziś nie zachował...
Lubię przedmioty " z duszą". Nad każdą rzeczą pochylam się z refleksją: komu ona służyła, kim był jej właściciel, co mielibyśmy sobie do powiedzenia, gdybyśmy się spotkali?
Kończąc te opowieści, napiszę, że nasze szczęście zależy w dużej mierze od tego, w jakim stopniu potrafimy dotrzeć do zakamarków własnego serca.

poniedziałek, 23 października 2017

Jesienna opowieść o sześciu pierścionkach.

Kocham jesień- to wiecie i nic odkrywczego nie napisałam.
Ale prawdą jest, że to pora odpowiednia na wspomnienia, refleksje, a i melancholia może się zakraść na moment...
Niech więc tak będzie...
Zapraszam do sześciu opowieści:
Pierścionek z zielonym oczkiem jest u mnie najdłużej.
Miałam wtedy 17 lat, ukończyłam drugą klasę w pobliskim liceum ogólnokształcącym i za różne szkolne zasługi zostałam nagrodzona dziesięciodniową wycieczką " pociągiem przyjaźni" do Związku Radzieckiego.
W czterdziestoosobowej grupie wyróżnionych z całej Polski, która miała punkt zborny w Warszawie, pośród dzieci ówczesnych VIP-ów znalazła się Basia z wioski liczącej 40 domostw, pozbawionej telefonu i innych zdobyczy cywilizacji. Musiałam sobie radzić sama, a moi rodzice pozwolili mi pojechać na " wycieczkę życia", choć pewnie obawiali się o wiele spraw.
Był rok 1978, kwitł handel, więc ja, która marzyłam o złotym pierścionku ( a rodziców nie stać było na jego zakup bo ceny złota były wówczas ogromne), postanowiłam, że sprzedam w hotelu parę drobiazgów i kupię sobie wymarzony pierścionek.
Rzeczywiście udało mi się coś sprzedać i ktoś mnie skontaktował z osobą wiarygodną, u której bezpiecznie miałam nabyć moje wymarzone cudo.
Kobieta, z którą się spotkałam za jedną z moskiewskich kamienic, była prostą, zwyczajną kobietą, nie wyglądała na zawodową handlarę, miała w ofercie tylko jeden łańcuszek i jeden pierścionek- swoje własne- jak mówiła. Uwierzyłam, kupiłam i byłam przeszczęśliwa. Wieczorem, obeznani w temacie studenci, uczestnicy naszej wycieczki, uzbrojeni w lupę, odczytali próbę i bez znieczulenia wyjaśnili mi, że zostałam oszukana, że jest to pierścionek srebrny, jedynie pozłacany dla zmylenia kupującego. Było mi bardzo przykro, ktoś mnie oszukał, mnie, dziecko z małej wioski, które zaufaniem darzyło wielu ludzi. To była lekcja życiowa, ale pierścionek mam do dziś, a kobietę przez te lata usprawiedliwiłam dziesiątki razy.
Czasami ktoś uczciwie wygląda, ale umie oszukać, wykorzystać...
Pierścionek z różowym oczkiem to dar moich rodziców na moją 18- tkę.
Na pewno z ich strony kupno tej błyskotki wiązało się  z dużym wyrzeczeniem, moi rodzice skromnie żyli, ale  widzieli jak było mi smutno po nieudanym zakupie w ZSRR.
Zamówili więc pierścionek u mojego kuzyna, który był  w Kraju Rad na kontrakcie, przywoził dużo złota
i tenże chłopak " zdarł" z wujostwa wielką kasę. Ale czego się nie robi dla kochanego dziecka.
Dziś spoglądam na ten dar z wielką czułością i wdzięcznością i wspominam moich kochanych Rodziców i ich dobroć.
Kochający rodzice to wielki dar i trzeba za niego dziękować, nawet po ich śmierci...
Srebrny pierścionek- pajączek nosiła ciocia Kazia- moja chrzestna.
Bardzo mi się podobał, byłam młodą dziewczyną i za każdym razem kiedy przyjeżdżała ciocia, wyrażałam swój zachwyt i mierzyłam go. Jednak ciocia się nie domyśliła moich pragnień.
Po latach, po śmierci cioci, jej mąż, mój wujek odszukał go na moją prośbę i ofiarował jako rodzinną pamiątkę. A ja pamiętam w modlitwie o cioci.
Jeśli się coś komuś podoba, a możemy mu to ofiarować, zróbmy to teraz, kiedy może drugiej osobie sprawić wielką radość, nie czekajmy aż będzie za późno.
Kolejne trzy opowieści w następnym odcinku, serdecznie zapraszam.
Jesiennych zdjęć mam sporo w zapasie...

piątek, 20 października 2017

Kto jeszcze ma takie widoki?

Nie wiem, jak zareagujecie na moją kolejną facelię:-))) ale...
Wstaję wcześnie rano i wychodzę " na pole".
Mrok wczesnego poranka  przeciera zaspane oczy. Mleczne mgły z wyraźną niechęcią próbują się obudzić.
Cisza...Czasami zaszczeka jakiś wiejski pies.
To czas dany przyrodzie, a ona zaskakuje wszystkie nasze zmysły.
Lekki, ledwie wyczuwalny wietrzyk przynosi niesamowity zapach z pięciu pól obsianych facelią. Pola są przedzielone drogą, rzeką, rowami i otoczone jesiennym lasem.
W takich momentach nie żałuję wszystkich wygód, które mnie ominęły z racji mojego zamieszkania na wsi.
Mam nad sobą błękitne niebo, paletę płonącego jesiennymi barwami lasu, lawendowy kolor facelii
i ten niesamowity zapach, którego z niczym innym nie da się porównać.
Czerwcowe kwitnienie facelii nie zachwyca tak bardzo, jak to jesienne październikowe, bowiem w czerwcu wokół mnóstwo kwitnącego kwiecia, a w październiku na polach pozostała tylko wysuszona kukurydza.
Facelia zamyka cykl wegetacyjny, żegna się z ciepłem i ze wspomnieniami lata, mobilizuje pszczoły do ostatnich słodkich podróży przed zimą.
Nawet wrotycz obudziła do życia...

Nie miejcie mi za złe, że znów ją fotografuję, o każdej porze dnia... bo ta facelia i wrotycz, i jesienne liście, i moja wieś, to przecież moje życie...
A skoro te widoki wzbudzają we mnie tyle zachwytu, to dlaczego nie miałabym się nimi podzielić z Wami...
Polecam też spróbować miód faceliowy, jasny, gęsty, pachnący, pyszny i na pewno zdrowy.
Dobrych, pięknych, październikowych dni Wam życzę i dziękuję nieustannie za wszystkie odwiedziny.